Co normalny człowiek robi z osobą, która usiłuje na siłę wejść do naszego domu? Zrzuca natręta ze schodów. A na wrzask poturbowanego intruza „To dyskryminacja!” normalny człowiek puka się w czoło i starannie zamyka drzwi wejściowe.
Co robi pułkownik dowodzący szkołą wojskową, kiedy dowiaduje się od jednego z elewów, iż ów nie ma ochoty nosić karabinu, biegać po poligonie i ćwiczyć walki wręcz, ponieważ jest pacyfistą? Oczywiście wywala szkodnika precz. Czy jednak usunięcie z szeregów takiego ananasa nie będzie przypadkiem dyskryminacją? Cóż to, pacyfistom wolno odmawiać miejsca w szkole wojskowej?! To łamanie praw człowieka…!
Jakie natomiast reakcje wzbudza w państwie socjalistycznym informacja medialna „Szkoła katolicka nie przyjęła do pracy dewiantki płciowej”? Zamiast wzruszenia ramionami – oburzenie: „No jak to?! Dyskryminacja!” Która to reakcja jest całkowicie nonsensowna, wynikająca z postpeerelowskiej mentalności, która myli przyczynę ze skutkiem. Otóż problem nie polega na odmowie przyjęcia kogoś do pracy i związanej z tym „dyskryminacji”. Problemem – i to bardzo poważnym – jest poniewieranie praw własności. Jeśli ktoś nie ma ochoty przyjąć do pracy w swoim prywatnym przedsiębiorstwie lesbijki – to jego dobre prawo. Jeśli ktoś przyjmuje do pracy w swojej szkole tylko lesbijki – to także tylko jego sprawa (chociaż strach pomyśleć jacy absolwenci wyjdą z takiego uczyliszcza). Ględzenie o prawie do prywatności nie ma tu nic do rzeczy!
Oczywiście tego typu rozumowanie nie wystarcza do opisania szkół publicznych. Tutaj właścicielem jest teoretycznie państwo, więc faktycznie, trudno pogodzić powszechność przybytków edukacyjnych z odmawianiem prawa do zatrudnienia komukolwiek. Tutaj zarzut „dyskryminacji” byłby zasadny, gdyby dyrektor państwowej Szkoły Podstawowej nr 2873 odmówił posady jakiemuś stworzeniu o fioletowych włosach i ćwiekach powbijanych w czoło na podstawie tylko tego, że to feministyczne monstrum swoim wyglądem budzi przerażenie wśród uczniów młodszych klas. Prawda?
Nie, nieprawda.
Załóżmy, że szkoła publiczna przyjęła na etat wychowawcy homoseksualistę. Załóżmy, to jedyna tego typu szkoła w najbliższej okolicy, kolejna podstawówka jest 15 km dalej przez las i bagna. Załóżmy, że nie mamy najmniejszej ochoty, aby nasze dziecko wychowywał zboczeniec. Cóż więc mamy z pociechą począć, biorąc pod uwagę brak wyboru w postaci rejonizacji i przymusu szkolnego?
To jawna niesprawiedliwość – państwo zmusza nas pod groźbą surowych kar do posyłania naszych własnych dzieci to państwowych szkół, państwo zmusza dyrektorów tychże szkół do przyjmowania każdego, kto spełnia formalne warunki, a jednocześnie my, rodzice, nie mamy wpływu na to, w czyje łapska dzieci mamy obowiązek oddać. Wychowawca-homoś odbiera nam możliwość posłania dziecka do szkoły rejonowej, zmuszając do kłopotliwego jeżdżenia do sąsiedniego miasteczka. Nasze prawa są tym samym naruszone, tym bardziej, że jednocześnie lewo nakazuje nam dziecko do szkoły posyłać! Szkoła jest publiczna, więc utrzymywana z naszych podatków. Mimo to nie mamy nic do gadania, możemy jedynie rozstrzygnąć: oddać dziecko pod kuratelę homosia czy męczyć siebie i malucha codziennymi bezsensownymi podróżami…
Czy to aby nie dyskryminacja?
Inne tematy w dziale Polityka