Oczywiście nie w ogóle, lecz w wiadomej sprawie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na przybliżający się moment ujawnienia wniosków odnośnie katastrofy bombowca Tu-154 w Smoleńsku, więc niedługo trzeba będzie mowę odzyskać. Na razie szeroka publika może ekscytować się jedynie pojawiającymi się od czasu do czasu przeciekami, które powoli zaczynają się układać w pewien konkretny obraz. Obraz, którego opis nie chce przejść Tuskowi i Putinowi przez gardo.
Domniemywam, że obaj dżentelmeni już od dawna znają główne przyczyny katastrofy samolotu prezydenckiego. Może nie na pewności w tych czy innych detalach, niemniej generalnie sprawa jest jasna. I niewygodna. Wygląda bowiem na to, że fatalna pogoda jedynie uwieńczyła ciąg niewyobrażalnych zdarzeń na pokładzie samolotu. Ten ciąg zdarzeń przesłania nawet tragikomiczne rozważania kontroli lotu co do lokalizacji Briańska – były problemy ze znalezieniem tego miasta, ponieważ jednemu fachowcowi mapa się wcześniej kończyła, a drugi szukał Briańska wizualnie na lewo od Moskwy. To rozpaczliwe wertowanie atlasu określa się krótko i dosadnie mianem „burdelu”, aczkolwiek w raporcie końcowym słowo to zostanie zapewne zastąpione jakimś bardziej eleganckim eufemizmem. Niemniej o wypadku nie przesądził brak aerodromu zapasowego, lecz wstrząsające wydarzenia na pokładzie tupolewa.
A zatem: Tusk i Putin zostali upewnieni już dawno, że katastrofa była wynikiem niewłaściwego postępowania załogi wywołanego naciskami osób niepowołanych do wtrącania się w sztukę pilotażu. Natarczywa obecność w kabinie prezydenckiego urzędnika oraz naczelnego dowódcy lotnictwa doprowadziła do tego, do czego doprowadziła. Jeden i drugi nie znaleźli się w kabinie pilotów z własnej inicjatywy, zapewne wypełniali bezpośrednie lub pośrednie oczekiwania najważniejszej osoby na pokładzie. Osoby ważniejszej od najważniejszej nominalnie i prawnie, czyli od dowódcy aeroplanu. Pogoda i burdel po stronie polskiej oraz burdel po stronie azjatyckiej sprawiły, że to, co wcześniej uchodziło płazem, tym razem zbiegło się w jednym punkcie.
Tusk nie chce tego wszystkiego głośno powiedzieć – nie wywinąłby się od zarzutu uprawiania miłości inaczej oraz zdrady głównej. A nawet gdyby, to woli nie próbować. Putin nie ma natomiast ochoty łapać w gołe dłonie gorącego – za przeproszeniem – kartofla. To nie jego sprawa, zaś gadanie o odpowiedzialności Wiadomo Kogo zostanie (słusznie zresztą) uznane za próbę wybielenia mało zaangażowanej w pracę wieży lotniskowej w Smoleńsku. Przeto obaj unikają jasnych deklaracji, przez co sprawiają wrażenie (szczególnie Tusk), że po „oddaniu śledztwa” sprawa nie budzi niczyjego zainteresowania.
Niejasne jest jedynie na co czekają – na rozwodnienie przykrych konstatacji czy na zmiłowanie boskie?
Inne tematy w dziale Polityka