Można nawet powiedzieć: prawie 50% to wynik zdumiewająco dobry. Nadzwyczajnie dobry w porównaniu do wściekłego upartyjnienia list i oferty kandydatów.
Wybory lokalne nie są aż taką abstrakcją jak demotfukratyczna szopka wyborów powszechnych. U siebie w dzielnicy czy wsi wybieramy ludzi, których znamy z widzenia czy słyszenia, takich, którzy dają prawdopodobieństwo określonego zachowania. Ich przynależność partyjna ma mniejsze znaczenie w porównaniu do jakości ich pracy w naszym sąsiedztwie. Dlatego upartyjnianie list robi krzywdę interesom lokalnych społeczności, wikła przyszłe decyzje ponadregionalną politykę, zamiast służyć mieszkańcom. Rzadko domagam się zakazów, niemniej w tym przypadku chyba nie ma wyjścia – należy konstytucyjnie zakazać partiom politycznym uczestnictwa w wyborach lokalnych, aby odebrać politykierom możliwość psucia kraju od podstaw.
Druga sprawa – miałkość oferty kandydatów na radnych. Przestudiowałem ulotki kilkunastu miejscowych chętnych do pobierania diet i wrażenie miałem jedno: niezależnie od barw partyjnych czy stowarzyszeniowych, wszyscy kandydaci pletli to samo i obiecywali te same gruszki na wierzbie. Lepsza komunikacja, lepsze drogi, lepsze bezpieczeństwo, żłobki i przedszkola – zdaje się, że wszyscy odpisywali od wszystkich, ponieważ jedyne różnice programowe dotyczyły własnych cnót („ja jestem lepszy od tych tam, zaufaj mi”) lub szerszych uśmiechów na fotografiach. Zero inwencji, ten sam zestaw standardowych obiecanek-cacanek.
Jeżeli zatem tylko połowa uprawnionych do głosowania pozostała z obrzydzenia w domu, to frekwencję należy uznać za zaiste wspaniałą.
Inne tematy w dziale Polityka