W przeciwieństwie do większości dziennikarzy i wielu moich kolegów z „Gazety Polskiej” i „Naszego Dziennika”, nigdy nie wykluczałem wersji, że 10 kwietnia 2010 r. mogło dojść do zwykłej katastrofy komunikacyjnej i śmierci prezydenta oraz 95 towarzyszących mu osób. Takie podejrzenie towarzyszy nie tylko milionom Polaków, ale też wielu wybitnym politykom i ekspertom również w Europie Zachodniej i USA oraz reszty Wszechświata.
Nie mamy stuprocentowej pewności, co się tam naprawdę stało, bo śledztwa trwają nadal. Niestety, polskie publikatory mataczą w tej sprawie, jak mogą. Jeżeli doszło do katastrofy i nikt w tym nie maczał palców, dlaczego te periodyki kłamią? Dlaczego spuścili ze smyczy najgorsze dziennikarskie kreatury i paru ludzi, których do tej pory uważałem za porządnych, by zagłuszyć, ośmieszyć albo przynajmniej przeszkodzić w dochodzeniu prawdy przez tych, którzy jeszcze nie dali się zastraszyć teorią zamachu?
Można to tłumaczyć tak: od początku przyjęto jedną wersję, która już przez sam fakt jej narzucenia, bez przeprowadzenia wcześniej odpowiedniego śledztwa, była kłamstwem. Reszta to konsekwencja obrony przyjętego kłamstwa.
Ciężar dowodu zawsze leży po stronie kłamcy. Wierzyć można temu, kto nie dał się wcześniej przyłapać na łganiu. Tymczasem od pierwszych minut po katastrofie dziennikarze kłamią jak opętani. Opowiadają o czterech kręgach, o zamordowaniu Koli, o braku ciał, o kradzieży kokpitu, o bombach termobarycznych, dwóch tupolewach, bombowcu, o śmierci wszystkich naocznych świadków, niewidzialnym-niesłyszalnym-nie-wywołującym-podmuchu śmigłowcu transportowym…
Jest wiele śladów wskazujących na przemedytowaną chęć mataczenia. Ja mam jeszcze jedną. Gdyby nie sensacyjne „obywatelskie śledztwa”, to niektóre gazety nie miałyby czym wypełnić kolejnych wydań, co przekładałoby się na spadek sprzedaży.
Inne tematy w dziale Polityka