601 lat temu było dla odmiany głośno: szczęk żelaza, dzikie okrzyki, tętent konnicy, trzask łamanych kopii. Wielka wiktoria polskiego oręża to przecież okazja do prężenia muskułów i poprawiania sobie historycznego humoru. Grunwald otworzył Jagiellonom furtkę na salony Europy, jednocześnie sypiąc piach w zawiasy krzyżackiej bramy na wschód. Jest to jedna z niewielu polskich bitew, którą dostrzega się na Zachodzie.
Wymieniać plusy można jeszcze długo. Właśnie – plusy. Jest się czym chwalić, jest okazja do szydzenia z zakutych teutońskich pał, które z bitwy z Rosjanami pod Tannenbergiem w 1914 roku usiłowały na siłę robić „rewanż za Grunwald”. Grunwaldzki sukces nie był raczej „decydującą bitwą w dziejach świata”, niemniej jedną z największych i najbardziej efektownych.
I co?
Na pozycjach zajmowanych przez okazyjnych patriotów cisza. Zapewne skupiają siły do obchodów wielkiej klęski polskiego oręża, okazji do złorzeczenia całemu światu i narkotyzowania się „bohaterstwem” (a propos – słyszał kto kiedy, by Zawiszy Czarnemu zarzucano „bohaterstwo”?). Klęska awantury warszawskiej 1944 zamknęła rządowi emigracyjnemu dostęp do serc wielu Polaków, otwierając śluzy komunistycznej zarazie.
Wymieniać minusy awantury warszawskiej można jeszcze długo. Właśnie – minusy. Nie ma czym się chwalić, nie ma okazji do protekcjonalnego traktowania przeciwnika i farbowanych sojuszników. Powstanie było ciężką pomyłką, efektowną zbrodnią na własnym narodzie.
I co?
15 lipca panuje cisza. 1 sierpnia okazyjni patrioci zachłysną się wielkimi słowami, będą o godzinie 17 zamierać w postawie na baczność (nawet na siedząco, jak wypadnie im jechać samochodem). Profesjonalizm polskiego średniowiecznego rycerstwa przegra wojnę o dusze Narodu z amatorami nieudolnie dowodzącymi nieuzbrojonym tłumem.
Pewnie dlatego na horyzoncie politycznym nie widać wodza miary Jagiełły. Przyzwyczailiśmy się do ponoszenia klęsk, za które uwielbiamy winić innych, upatrując w takiej postawie cnotę. Zapominamy więc, że ani jedna piękna porażka nie przyniosła siermiężnego sukcesu. Cieszymy się z nikłych porażek, zamiast zapowiadać sobie „weźmiemy się do roboty i już za rok się zrewanżujemy”. Taki Smuda (najmniej cierpliwym od razu wyjaśniam: Smuda to jedynie charakterystyczny przykład mentalności luzerów) rozpaczliwie walczy o utrzymanie wyniku 0:1, zamiast wpuszczać niezgranych zawodników – bo a nuż skończy się na 0:3. Miarą kompromitacji jest więc nie sama przegrana, lecz jej rozmiar. Prosta droga do podcinania sobie skrzydeł.
„Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.
Czyżby?