rosemann rosemann
424
BLOG

Sceny spod sceny w Babich Dołach (Dzień 2)

rosemann rosemann Społeczeństwo Obserwuj notkę 4

To mój czwarty cały a w sumie chyba osmy pobyt w Babich Dołach. I pierwszy raz mogłem obejrzeć koncerty z sektora pod sceną. Kiedyś nawet bym nie próbował. To takie najbardziej zwięzłe podsumowanie wczorajszego dnia. Kobieta Moja Kochana doczytała chyba na stronie „Wyborczej”, że pierwszego dnia padł frekwencyjny rekord. To możliwe. Wyjaśniałoby to wszystkie kolejki do wszystkiego.

A skoro mają być sceny spod sceny to pod sceną zobaczyłem dziewczę sprzed dwóch lat. Wtedy trudno jej było nie zauważyć gdy tańczyła pod sceną alternatywa w krótkiej sukience w białe kotki, jaskrawych rajstopach i martensach. Zmieniła się (w końcu dla dziewczęcia w jej przypuszczalnym wieku dwa lata to wieczność) ale po tańcu ja poznałem.

Wczoraj rekordu z całą pewnością nie było. Choć może jednak. Z moich pobytów nie pamiętam tak mało ludnego dnia. Jeśli ktoś miał ochotę na burgera, tacos, owoc w czekoladzie, nie nastał się wiele. No chyba, że miał ochotę na kawę. Nie jest to chyba napój zbyt popularny wśród festiwalowiczow a już z pewnością wśród organizatorów. Dlatego są tylko trzy miejsca, gdzie można kupić kawę. I postać sobie w kolejce co najmniej kwadrans nawet jak po żeberka „babrbekju” nie stoi nikt.

Po dwóch dniach widać, że w tym roku organizatorzy postawili na „spójność” oferty w poszczególne dni. Pierwszy dzień zdominowali raperzy. W drugim przyszedł czas na gitarowe granie.

No powiedzmy, głownie gitarowe. Pierwszy zagrał duet Oxford Drama. Takich zespołów jest wiele. Coraz więcej. I nie jest to przytyk a raczej pozytywne odkrycie. Dla tej dwójki może nie do końca pomocne bo pewnie wśród konkurencji znikną. Ale grali przyzwoitą muzykę na gitarę i elektronikę. Tak mi się zrymowało trochę.

Na głównej scenie zaczął zespół „Marmozets” z Beccą Macintyre na wokalu.  Wygląda jak jedna moja kobieta z przeszłości przebrana za Debbie Harry. Muzyka ostra, z ciekawą melodią.

Mary Komasa to kandydatka do tytułu zjawiska festiwalu. Ma to, od czego daleka była świetna przecież Natalia Przybysz. Choć grała bez świateł, bez innych koncertowych „wspomagaczy” zaczarowała miejsce. Szkoda, ze było w nim jeszcze niewielu słuchaczy.

Małe Miasta zaczęły mocno. Utwór zdawał się nawiązywać klimatem i trochę poetyka do niezapomnianego „Szewc zabija szewca” Siekiery z płyty „Aleksandria”. Ale tylko do momentu, w którym wyższego z dwóch ubranych „industrialnie” na czarno okularników- muzyków zluzował niższy. A głęboki, niski, śpiewany z głębi trzewi wokal zastąpił żabi rechot. I było po koncercie.

Kiedy zapytałem Kobietę Moja Kochaną o Toma Odela, stwierdziła, że to „smętny pipczoch”. A my smętnych pipczochów raczej nie lubimy. Poszedłem bardziej z obowiązku i z ciekawości. I tu przeżyłem zaskoczenie. Tom w pierwszych utworach zaprezentował  się niczym Elton John. Elton  John o aparycji Toma Cruse. I to dobra wiadomość  bo Elton wieczny nie jest a świat nie zasługuje na to, by nie mieć Eltona Johna. Trzeci utwór Tom zaczął tak, że najpierw pomyślałem „pipczoch wraca”, zaraz po tym, że zagra „Angie” Stonsów na pianinie. Nie zagrał. Zagrał „Gdzieś tam w polu biały krzyż”. I Brzmiało to jak wersja z Opola, z Alibabkami bo Tom miał światny duet dziewczyn wspomagających go w wokalu. To nawiązanie do „Czerwonych Gitar” to oczywiście żart. Tom Odel jak na razie bije wszystkich aranżacjami. Każdy jego utwór to była lekcja tego jak wykorzystywać to co się ma z sensem. Może to za przyczyna tego początkowego uprzedzenia ale Tom Odel w moich oczach wczoraj wygrał. Sam się sobie dziwię.

Z Fiszem od zawsze mam problem. On sam, w składzie z Emade czy w każdej innej konfiguracji tworzy muzykę znakomitą. Sprawdza się we wszystkim, co grał, gra i pewnie co jeszcze zagra. Tyle, ze uparł się jeszcze śpiewać i pisać teksty. Teksty może by się nawet obroniły ale pod warunkiem, ze zaśpiewa je kto inny. Wczorajszy koncert Tworzywa, na który szedłem ze świadomością mojego masochizmu. Zaczęło się znakomita muzyka, wyszedł Fisz, zaczął śpiewać i… nie było źle! Nawet powiem, że całkiem dobrze! Nie wierzyłem własnym oczom. I wtedy Fisz wyciągnął ten swój nieodłączny, debilny megafon, eksploatowany przez niego już nie do znudzenia ale do usrania. I było po koncercie. Czy na tym świecie nie ma nikogo, kto by Fiszowi powiedział „Stary. Może nie śpiewaj…” Albo choć schował głęboko ten megafon. Popłacze trochę i może zapomni.

Elektroniczne Rysy z egzaltowaną panią na wokalu nie pozostawiły zbyt wielu rys na mojej pamięci.

Grający na głównej scenie brytyjski Enter Shikari, jak piesze o nich Wikipedia, łączy w swej muzyce niemal wszystko od punka przez metal aż po elektroniczny rock eksperymentalny. Ja odniosłem wrażenie, że był to taki brit numetal. Wokalista był wręcz nadpobudliwy a prawdziwy podziw należy się takiemu chłopakowi technicznemu, który był zawsze pierwszy tam, gdzie wokalista miał zamiar rzucić mikrofonem lub samemu spaść ze sceny. W dodatku w jednym utworze wybiegał na scenę by zajęczeć do mikrofony coś w rodzaju przeciągłego „ajajajaj”.

Eagles of Death Metal to projekt, w którym macza palce Josh Homme. Grywa z nimi na perkusji ale, nad czym boleję, nie jeździ w trasy.  Jeszcze zanim skład zaczął grać, wygrał w kategorii „kontakt z publicznością”. Wokalista i lider, wytatuowany Jesse Hughes odbył bieg korytarzem wśród publiczności przybijając „piątki”. Później gaworzył chętnie między piosenkami. Muzyka to dość prosty ale finezyjnie napisany rock and roll. Jeden z najmocniejszych wczoraj punktów.

Z Fosmolem (o czym on rzecz jasna nie ma zielonego pojęcia) jestem pokłócony od poprzedniego naszego spotkania. Zadufany w sobie muzyk zasugerował wtedy zebranej pod sceną publiczności by wysłuchała jego twórczości na siedząco. W efekcie ludzie pokłócili się bo jedni siedzieli, inni stojąc zasłaniali tym siedzącym a pozostali chcieli wyjść tylko nie było jak. Ale poświęciłem się i poszedłem. Kiedyś o muzyce Fismola napisałbym „pedalska” i nie trzeba by nic więcej tłumaczyć. Teraz trzeba nawet to, że nie chodzi o żadną „gejowską muzę”. Tylko o te wszystkie „uuuuuuuu” i „aaaaaaaa”, które stanowią 2/3 każdego utworu.

O The Libertines wiadomo, że wydali tylko dwa albumy a skończyli się na pierwszym. Wiadomo, że Pete,a Doherty życie nie oszczędzało a on nie oszczędzał życia. Prawda, że wygląda dziś bardziej jak Bill Murray w najdramatyczniejszych rolach niż młokos, który uwiódł i sprowadził na złą drogę Kate Moss. Ale ich muzyka, choć prosta, momentami prostacka, jest zarazem porywająca. Nie ma w sobie nic ze schematyzmu brytyjskiego rocka gitarowego. Jeśli już, pobrzmiewa w niej melodia też prostej muzyki The Jam.  Tak pozamuzycznie zastanowił mnie basista John Hassal. Na scenę wszedł z colą, ubrany jak do pracy. Nie pasował do rozbawionych, raczących się piwem i palących fajki Doherty,ego i Barata.

Django Django to fajna gitarowa kapela z wokalistą śpiewającym momentami falsetem. Gdy dotarłem na koncert (po półgodzinie czekania w kolejce do AlterCafe by kupić i wypić latte) scenę spowijał półmrok i odniosłem wrażenie, że to „dziewczyński” band. „Nareszcie!” krzyknąłem w myślach entuzjastycznie. Okazało się, że przedwcześnie. Kapela było w 100% męska. Dwóch w garniturach i dwóch w niebieskich koszulach. Pewnie tak ustalili. Perkusista… nie wiem w czym był. Nie było go widać i nawet myślałem, że bębny są z automatu.

Refused też była gitarowa, garnitury mieli wszyscy ale basista miał bardziej drapieżna gitarę i muzyka była bardziej drapieżna.

Na głównej scenie po zmroku zagrał Major Lazer. I to był koncert dnia. Nie dla mnie ale dla zdecydowanej większości publiczności. Właśnie poczytałem o tym projekcie i największe wrażenie na mnie zrobiła przyznana mu przez MTV swego czasu nagroda za „teledysk przełomowy”. Powiem szczerze, smuci mnie to, że Major Lazer, w mojej ocenie zwykłe „dycho” wygrywa jak chce z tradycją gitarową. Ja rozumiem, że publika chce się wyskakać. Rozumiem ale nie pochwalam. Nie powiem, że to były Manieczki razy 100. Pewnie to był absolutny taneczny światowy TOP. Ale jednak „dycho”. Brzmiące momentami jak sławetne „wyginam śmiało ciało”. W informacji o ekipie znalazłem dwa nazwiska anonsowane jako „autorzy tekstów”. No ci to się nie przepracowują.

Curly Heads to był koniec wczorajszego dnia. Nie wytrzymałem i zabrałem się przez koncertem Faithles. Curly Heads na tle Django Django i Refused wyróżniali się spokojem muzyki. Może szybkości i drapieżności dostałem w nadmiarze ale dla mnie byli ciekawsi i bardziej strawni. Melodyjna muzyka i spokojny wokal. Przez chwilę myślałem, ze babka gra na gitarze. Ale to był facet z długimi blond włosami i w bardzo obcisłych jeansach.

Dzien 2:

  1. Tom Odel – wygrał tym, że na niego nie liczyłem zupełnie
  2. Mary Komasa, Eagles of Death Metal
  3. The Libertines
  4. Marmozets
  5. Curly Heads

Piosenka Odela to może I pipczoch ale ładna. On sam w klipie jeszcze daleki do Cruse i Eltona

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo