rosemann rosemann
1291
BLOG

Czy ryzyko się opłaca – Babie Doły cz. I

rosemann rosemann Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 19

Na Tytułowe pytanie jeszcze odpowiedzieć nie jestem w stanie, co za chwilę wyjaśnię ale najpierw wytłumaczę o jakie ryzyko chodzi. Odkąd jeżdżę do Babich Dołów (w tym roku zjechałem po raz 12), zawsze decydowałem się wiedząc na co się decyduję. A to przed laty Sigur Ros, a to Sex Pistols, Sonic Youth czy Mumford & Sons. W tym roku połaszczyłem się na bilet „rannego ptaszka” (200 zł do przodu) ale nie wiem, czy to nie był nieudany hazard…

Ponoć tegoroczna edycja będzie rekordowa co dość mnie dziwi bo nie ma w zestawi wykonawców jakieś ewidentnej potęgi. No chyba, że Bruno Mars ale jeśli, to ja się w ogóle nie znam.

Do Rewy, pod mój stały adres Morska 29 zjechałem ze sporym opóźnieniem. Zgubiłem swoją deszczową pelerynkę, która w ubiegłym roku spisała się niezawodnie i musiałem zjechać do Decathlonu by brak uzupełnić. „Musiałem” w tym przypadku oznacza, że zostałem zobowiązany do tego przez przyjaciółkę, która miała jechać ze mną, nie mogła i teraz troszczy się zdalnie.
Zjazd ów nastąpił po pierwszym korku na obwodnicy ale najpewniej wpakował mnie w drugi. Przy pierwszym winnym był zepsuty dostawczak na jednym z pasów a przy drugim dwóch pogniecionych „szybkich i wściekłych”. Takim powinno się dożywotnio zakazywać wjazdu na autostrady i ekspresówki. Dla nich to tyle, co splunąć a dla setek ponad godzinna męka w upale.

Na festiwalu jest drożej ale gorzej. Wjazd autem już nie dwie a trzy dychy a w zamian kolejka bo można płacić karta ale jest jeden terminal i jedna pani co go trzyma w ręku. Biletu na pamiątkę nie mam bo miałem wydruk z netu. Rok temu też miałem a mi zamienili na „kolekcjonerski” papierowy. Teraz pani jak dziecku tłumaczyła, że „jak jest wydruk to dajemy teraz takie opaski proszę pana”. No co pani powie? Już w trakcie trwania imprezy przechodziłem obok strefy tojtojów i jakaś nieśmiała panna zapytała ochroniarza gdzie umywalki są. „Dopiero się organizują” odparł. No fajnie…

Przez to moje opóźnienie na teren festiwalu dotarłem gdy już grali. Postanowiłem ominąć rozpoczynający imprezę Bluszcz, grający na scenie alternatywnej i poszedłem pod główną na Jareckiego. Powiem tylko, że rzadko kiedy tak wielu robi tak wiele by sprokurować takie g***o. Dziewięć osób na scenie a efekt taki sam jaki uzyskuje Norbi przy użyciu taśmy. W związku z powyższym opuściłem koncert podczas hitu o imprezie w remizie (poważnie!) i poszedłem na ten Bluszcz. Załapałem się na jeden utwór i to nie cały więc nie wiem jak było. Wrażenie na szybko takie jakby kapela Ivo Partizan (kto to jeszcze pamięta…) zamknęła się zaraz po debiucie, nauczyła się grać i ponownie wyszła na scenę. Piosenka była naprawdę dobrze zagrana ale tekst dramatycznie dołujący a grzywka wokalisty mocno zimnofalowa.O Coals już chyba kiedyś pisałem ale nie chce mi się sprawdzać. Gitarowo elektroniczny skład z ładą, ubraną na biało dziewczyną. Ładne ubrane na biało dziewczyny na drugiej scenie muszą dobrze wyjść! To taka tradycja. Podtrzymana przez Coals choć dziewczyna ma głos słaby. Skojarzyła mi się Nico z Velvetami. Też była słaba ale do tamtej muzyki przystająca bardzo.

Po Coals poszedłem na Tęskno do namiotu z alternatywą. Potencjalnie kapitalne bo taka piosenka literacka z czasów Magdy Umer w PRL-u. Kwartet smyczkowy, sekcja rytmiczna i dwie wokalistki na klawiszach i czasem skrzypkach. Brzmiało to jak taki klubik bo klawisze ustawione na zdezelowane pianino ale… Przy tych dwóch wokalistkach pani z Coals to była prawdziwa Maria Callas. Tym nie pomogły mikrofony i „literackość” piosenek to sobie wymyśliłem bo nic, ale to nic słychać nie było.

Następna pozycja to pierwszy gdyński akt odwiecznego pojedynku Oasis vs Blur. Pierwszy cios wyprowadził Noel Gallager ze swoim składem High Flying Birds. Ja nie wiem jak tam jest między Brytolami bo Blur poznałem późno a Oasis nawet nie chciałem poznać ale Noel wyprowadził mocny cios. Mocno osadzona w latach 60-tych muzyka, wielogłosy, bitelsowanie i rokendroll. Zaskakująco pozytywny punkt programu. Kiedyś napisałem, że Blur wyglądał jak kapela Krzysztofów Ibiszów. Noel zaś to inspektor Możejko z Sandomierza. Czasu nikt nie oszuka…

Kortez zaczął przy pełnym namiocie. Zawsze jak zaczyna czuję, że jest wielki. Znakomicie układa melodie, pisze świetne, smutne teksty. Znów pomyślałem, że gdyby urodził się wcześniej i zaczynał na przełomie lat 70-tych i 80-tych XX w. wciągnąłby nosem wszystkie Perfecty, Lady Panki i innych. Poza Dżemem. Pierwszy utwór cudny, drugi cudny, trzeci… Przy trzecim nie ma siły, człowiek musi pomyśleć „Qrcze, chłopie. Co z tobą jest nie tak?” Problem z Kortezem jest taki, że smęcić jak, za przeproszeniem, ostatnia cipa. No matko boska! Taki potencjał, chłop wygląda na takiego, co jakby z bańki wyciął to by zabił a z użalania się nad sobą zrobił „własny styl”. Spotkany znów kolega z liceum powiedział, że Korteza też słucha do trzeciego kawałka bo czwarty raz tego samego nie jest w stanie znieść.

W drodze pod główną scenę wstąpiłem na alternatywną gdzie Japończycy z Superorganism bawili się w karaoke. Znaczy grali swój repertuar ale wyglądało to jak karaoke. Taki zupełnie nie pociągający mnie elektroniczny pop.

Z ciekawości, idąc pod główną scenę zahaczyłem o scenę Firestona. Dotąd to było coś jakby z beczek po ropie ustawione a w tym roku regularna scena. Trochę za blisko głównej bo słychać ją i tam. Na scenie Firestona zobaczyłem Gang Śródmieście. Wrażenie wizualne najlepsze. Ubrane kolorowo i szalejące trzy muzyczki. Nie przypadkiem tak napisałem bo to gang feministek. Kiedy przychodziłem dziękowały uczestniczkom „czarnych protestów” za walkę o „ciała i dusze kobiet”. O dusze? Ciekawe… Pierwszy słuchany kawałek, przez to, że nie było można zrozumieć teksty, pozytywnie zaskakiwał. Szczególnie gdy wokalistka wykonywała bardzo dynamiczny taniec św. Wita. Drugi kawałek… Rap o tym jak panny „kopią patriarchatu grób” (naprawdę tak było w refrenie!) to… Chyba rok temu grała Hańba. I ona pokazała jak sprzedawanie komunistycznego przekazu może być sztuką. W przypadku Gangu ich przekaz feministyczny sztuką trudno nazwać. Naciągnięta do granic rozdarcia popelina.

A na głównej Nick Cave & The Bad Seds. Byłem zły, pamiętając koncert sprzed dwóch bodaj lat, że Nick tym razem wystąpił za dnia. Okazało się, że stracił odrobinę na nastroju ale nadrobił emocjami. To był spektakl a Nick to demon! I tu dochodzę do pytania z początku, czy się moje ryzyko z kupnem biletu w ciemno opłaciło. Nie wiem bo na Nicka pojechałbym i tak. Być może tylko na ten dzień. Odpowiedź poznam, gdy zobaczę kolejne dni.

Ale cokolwiek zobaczę, Cave to nie przekroczy. Choć wtedy… Wtedy był i Nick i Queens of The Stone Age a i tak najlepiej oceniłem na co dzień obciachowych Kings of Leon. Taki jest R&R.

Po Nicku zostałem pod sceną główną gadając z kumplem i umknęło mi kilka koncertów. Zostałem jeszcze na Arctic Monkeys. Z nimi mam problem. Być może to jedyna grupa jaka znam, która w Youtube prezentuje się o niebo lepiej niż na koncertach. Serce mnie boli gdy wrzucam sobie „I Bet You Look Good On The Dancefloor” w wersji z ich początków i gdy potem oglądam na scenie to nudziarstwo. Pod koniec narcyz Turner śpiewał niczym Frank Sinatra. I to nie jest pochwała.

Kończąc dzień zajrzałem jeszcze na Fleet Foxsies. Przyjemna muzyka.

Tego dnia:
1.    Nick Cave & The Bad Seds
dłuuuuugo nic
2.    Noel Gallager’s High Flying Birds
3.    Coals
4.    Arctic Monkeys
5.    Kortez

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura