Amerykańska i zachodnioeuropejska prasa grilluje Trumpa. Michelle Goldberg z „New York Timesa” czy Stefan Kornelius z „Sueddeutsche Zeitung” nie przeprowadzą impeachmentu 45. prezydenta w dziejach USA, ale co powypisują to ich. Nikt go zresztą nie przeprowadzi, bo krowa Demokratów w Stanach głośno ryczy, ale mleka w tym obszarze nie da: to Republikanie mają większość w Senacie. Właśnie lecę do USA, więc się dowiem czy nic w tym względzie się tam nie zmieniło, ale jakoś nie sadzę… Skądinąd newsem, który mnie znacznie bardziej poruszył niż odgrzewane kotlety o Donaldzie Trumpie serwowane przez amerykańskie - i nie tylko - media była informacja, że były szef kuchni Białego Domu z czasów Barracka Husseina Obamy otworzył w Nowym Yorku, a konkretnie na East Upper Side … bistro. Sam bym chętnie skorzystał, choć nie wiem czy właściciel stoi za barem, czy „tylko” jest bossem i zgarnia dolce do kieszeni. A co do barmanów, to do dzisiaj nie mogę wybaczyć – mówię serio – Brytyjczykom, że bohater walki o polską, ale też przecież angielską wolność, człowiek-legenda, generał Stanisław Maczek był zmuszony po wojnie w Zjednoczonym Królestwie pracować nie jako na przykład analityk wojskowy czy wykładowca działań wojsk pancernych w brytyjskiej szkole wojskowej tylko jako… barman właśnie! Ta poniewierka bohatera, urodzonego pod Lwowem, a uczęszczającego do gimnazjum w Drohobyczu, podobnie jak Bruno Schulz i pierwszy szef AK gen. Karaszewicz- Tokarzewski, boli do dziś – tak jak boli pokazana ostatnio na jednym z dwóch filmów o Dywizjonie 303 nakazana nieobecność polskich lotników i w ogóle żołnierzy polskich na Defiladzie Zwycięstwa w Londynie A. D. 1945.
Jeszcze słowo o wspominanym już Herr Korneliusie z lewicowej gazety wydawanej w stolicy konserwatywnej Bawarii. Dla tego środowiska dowalanie Trumpowi to po prostu czysta przyjemność, zarówno z powodów ideologicznych, jak i też znalezienia ujścia dla narodowych resentymentów, bo przecież jakoś największe państwa na Starym Kontynencie czyli Niemcy i Francja za Ameryką nie przepadają, delikatnie mówiąc – a tak naprawdę mają jej kompleks.
W tym samym dniu, gdy nieco masochistycznie przeglądam „New York Timesa”, biorę też ostrożnie – sic!- do ręki wydawane w Brukseli „Le Soir”. Jestem wszak w stolicy Belgii, rubryka ma tytuł „Widziane z Brukseli” – to chyba nie dziwota. Ten z kolei frankofoński dziennik z przyjemnością grilluje premiera Izraela Benjamina Netanjahu. „Bibi” mówi o zamachu stanu w jego kraju, a gazeta wylicza trzy śledztwa prokuratorskie, w których jest oskarżony. Patrzę na to z dystansem, bo podziwiając z jednej strony niebywałą skuteczność izraelskiego polityka, który jako jedyny został po raz czwarty premierem swojego państwa , trudno mi zapomnieć, jak w 1998 roku spotkałem go jako minister polskiego rządu i uczestnik „Marszu Żywych” w Auschwitz. Nie chciał wtedy iść z polskim premierem, ewidentnie dystansując się od nas ze względu na politykę wewnętrzną. Z tych samych powodów był też autorem wypowiedzi na temat Polski, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Dlatego nie każcie mi go żałować.
Pan Donald John może sobie poradzi – z panem Benjaminem gorzej.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (27.11.2019)