DZIADEK
Była to zima stulecia, gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, jechaliśmy do Tampy po fosfaty.
Statek był nowy i duży, trzydziestotrzytysięcznik, miał wszystkie możliwe luksusy łącznie z windą i sauną, a obecność poprzedniego dowódcy, jedynej wtedy kobiety-kapitana wyposażyła okręt w firaneczki, falbaneczki i kokardki.
Niestety niewiele to pomogło w przedzieraniu się przez wściekły ocean, który wył, ryczał, przewalał nas z burty na burtę z dziobu na rufę, zalewał tysiącami ton spienionej wody, hamował nas czasami do półtora węzła i zatopił z całą załogą jakiś kontenerowiec Hapag Lloyda* 500 mil na północ od nas.
I tak nasz poniewierany, biedny statek wlókł się przez cztery tygodnie, aż do Providence Channel.**
Wtedy, w końcu wyspani poszliśmy na dziób, licząc pourywane podesty, pogięte rury i relingi.
Kiedy bosman otworzył drzwi pod bakiem, runęła na niego ściana wody, która jakimś cudem dostała się do środka i przez ten czas zniszczyła wszystko co tam było.
Nasze propylenowe cumy spiętrzone były jak gigantyczny kłąb spagetti poprzebijany deskami gretingów***. Trzeba je było pociąć palnikiem i przeznaczyć do wyrzucenia.
Najgorsze jednak było, że silniki obu wind kotwicznych były zalane, mogliśmy więc rzucić kotwice, ale nie mogliśmy ich podnieść.
Krótki pobyt na Florydzie nie był specjalnie miły, bo gaje pomarańczowe były pod śniegiem, a wszyscy się raczej rozglądali za prognozami pogody na drogę powrotną.
I niestety się nie zawiedli. Na Atlantyku nic się nie zmieniło, tyle że wiatr nas teraz popychał.
Całe cieśniny duńskie przedzieraliśmy się przez lód, nie było mowy o wzięciu pilota i kiedy w końcu dobrnęliśmy do redy Świnoujścia i kapitan po zapewnieniu, że dostanie natychmiast brygadę do naprawy wind kotwicznych, rzucił prawą kotwicę, a wszyscy dziękując Bogu za szczęśliwy powrót rzucili się do swych koi.
Niestety tylko na godzinę.
*Niemiecki armator
** Cieśnina między wyspami Bahama
*** podest z drewna
Dzwonki* poderwały nas szybko na nogi. Zachodni sztorm spychał na kotwicowisko kilkumilowe pole lodowe. Statki stojące wokół nas podnosiły szybko kotwice i wiały w morze.
My niestety nie mogliśmy podnieść naszej kotwicy.
Trzeci przez “walkie-talkie”**przekrzykując wycie wichru meldował z baku, że łańcuch jest straszliwie naprężony i iskrzy.
Kapitan polecał luzować go ile razy pole lodowe napierało mocniej, ale mieliśmy już wyluzowane 8 szakli***, do końca łańcucha zostały tylko trzy.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem przez ukaefkę „Dziadka“. Mówił ze śpiewnym, wschodnim akcentem.
-Kapitanie, jestem za panem podejdę z przodu, obłamię trochę lód, to pan nie zerwie łańcucha-
Spojrzałem do tylu. Był na bliźniaczym statku, jego dwustumetrowa sylwetka czerniła się w mroku.
Przeszedł może trzydzieści metrów od prawej burty i skręcił przed dziób.
-Cholera, że się nie boi tak blisko - powiedział z podziwem nasz stary.
Ale trochę pomogło.
Dziadek opłynął nas i powtórzył manewr, ale tym razem przeszedł na dwudziestu metrach. Był jedynym, który nie uciekł na otwarte morze tylko został z nami.
Tak nie można było jednak bez końca.
Po trzecim i czwartym podejściu Dziadka nasz stary powiedział:
-Kapitanie, dziękuję za pomoc, ale to chyba bez sensu. Wyluzuję resztę łańcucha, rozszakluję w komorze kotwicznej, przywiążę bojkę i idę w morze. Jak się bojka nie urwie powinniśmy potem znaleźć kotwicę i łańcuch. Niemniej jeszcze raz bardzo panu dziękuję!-
***
Do Dziadka zamustrowałem wkrótce potem. Statek stał na stoczni i był to jeden z 55 tysięczników z których Polska była wtedy bardzo dumna. Statek przechodził remont 4 letni i był na wyjściu.
*na polskich statkach ogłaszano wtedy alarm manewrowy dwoma długimi dzwonkami
** przenośna mała UKFka
*** szakla łańcucha, jednostka długości =15 sążni = 27.5 metra
To znaczy Port Północny już na niego czekał, a stoczniowcy uwijali się przy sprzątaniu narzędzi. Nie było już czasu napełniać balastów, toteż statek sterczał z wody jak 10-piętrowy dom, długi na 220 metrów.
W ten dzień rozwiało się straszliwie z zachodu i statek już w stoczni zachowywał się jak pusty karton, to znaczy jechał tam gdzie go zwiało.
Kapitanat pozwolił jednak na przeholowanie statku do Portu Północnego.
Pilot zjawił się wkrótce i uwiązano z dziobu i z rufy po dwa holowniki.
Statek ruszył niepewnie w tej asyście do wyjścia.
Cztery holowniki przeciągnęły go powoli przez Nowy Port i Westerplatte do wyjścia i została do pokonania tylko “kosa” falochronu.
Tu wiatr wył już przeraźliwie od otwartego morza.
Karawana dobrnęła do połowy “kosy” z wielkim wysiłkiem, holowniki kopcąc pracowały resztką sil pod wiatr, ale kolos pchany wichrem zaczął zbliżać się niebezpiecznie do gwiazdobloków falochronu.
“Dziadek” stał w milczeniu przy oknie ściskając poręcz. Pilot wbiegł z prawego skrzydła.
-Panie kapitanie, holowniki są za słabe. Zaraz pan będzie siedział na falochronie! Nic się już nie da zrobić!-
Kapitan wziął do ręki walkie-talkie. Pomarszczona twarz była poważna i spokojna.
-Second*, na baku**, słyszysz mnie?- spytał powoli i wyraźnie.
W głośniku rozległo się wycie wiatru na baku i na jego tle głos drugiego:
-Słyszę panie kapitanie!-
-Second natychmiast rzucić obie kotwice po pół szakla do wody i meldować!-
Teraz stary podszedł do telefonu.
-Chief, daj pan z maszyny ile się da. Powiedzmy podwójna awaryjna cała naprzód!-
W głośniku odezwało się znowu wycie wichru, łoskot rzucanych kotwic i głos drugiego:
*drugi oficer
** dziobówka, przednia nadbudówka
-Panie kapitanie, mam po pół szakla w wodzie!-
-Dziękuję, obie kotwice na hamulce!- Dziadek zwrócił się do pilota-Pilot, rzucić wszystkie holowniki!-
Pilot powtórzył komendę kapitana do swojej ukaefki.
Stary kazał drugiemu na dziobie i trzeciemu na rufie rzucić hole*.
-Prawo na burt-rzucił stary sternikowi
Statek rozdygotał się nienormalną wibracją, a spieniona brudna woda gotowała się za rufą.
I stał się cud. Bezwładny kolos zatrzymał się w odległości pięciu metrów od falochronu i zaczął się przesuwać do przodu.
Napięcie na mostku zmieniało się w miarę przesuwania się wzdłuż falochronu w niedowierzanie i w nadzieję, że się uda.
Wszyscy patrzyliśmy w napięciu na zbliżającą się główkę falochronu.
Wkrótce mieliśmy ją za rufą.
***
Dziadka spotkałem jeszcze raz. To był podły rejs. Wysłali nas po zboże do Zatoki Hudsona. Zatoka była czynna tylko trzy miesiące w roku. Potem zamarzała.
Jechaliśmy tam trzymając całe wachty łby w radarach. Dostawaliśmy komunikaty radiowe o pozycjach i dryfie gór lodowych, ale growlery były za małe na komunikaty, dostatecznie duże jednak żeby załatwić statek.
Maszyna podawała temperaturę wody co piętnaście minut, a kiedy temperatura spadała do minus jeden pilnowaliśmy się jak cholera . Na dokładkę polom lodowym towarzyszyła parszywa mgiełka i widzialność spadała wtedy do dwustu metrów. Czasami mniejszy growler, taka 500 tonowa bryła lodu otarła się o statek z potępieńczym jazgotem, a załoga maszynowa wyskakiwała w pasach ratunkowych na pokład.
Growler
Minęliśmy południowy cypel Grenlandii i zagłębiliśmy się w Zatokę Hudsona.
To był prawdziwy koniec świata. Tak ponurego nieba i wody nie ma nigdzie na świecie, nawet deklinacja magnetyczna* była powyżej trzydziestu stopni.
Wyczytaliśmy w locji, że ludność Port Churchill, dokąd jechaliśmy składała się z kilkuset Eskimosów i Indian, jednego Polaka i jednego Ukraińca.
Kiedy tam dojechaliśmy wszystko okazało się zgodne z prawdą. Osada otoczona była karłowatym lasem, drogi kończyły się szlabanami z napisem, że “Dalej idziesz na własne ryzyko”.
Nasz Polak pokazał nam też jedyną atrakcję tego miejsca (oprócz pociągu który przychodził z Winnipegu co dwa tygodnie) - zawiózł nas na śmietnik za miastem, gdzie grasowały zawsze białe niedźwiedzie.
Załadowali statek w dwa dni, a my bez żalu rzuciliśmy wkrótce cumy.
Z radością niemalże jechaliśmy z powrotem na wschód załadowani zbożem, kiedy pewnego razu Dziadek na mojej wachcie usiadł w fotelu kapitańskim i rzekł ze swoim śpiewnym akcentem:
-Wiesz wróciłem z emerytury do PŻMu, jestem już po siedemdziesiątce, a nie mam zdjęcia z górą lodową-
-Panie kapitanie może pan zrobić, radio mówił, że mamy jakąś górę 3 mile od kursu za 5 godzin-
-Właśnie, podjedziemy do niej, jest słoneczko powinno wyjść zdjęcie-
*różnica kątowa miedzy biegunem magnetycznym i geograficznym
Ja razem z całą załogą przeklinałem za te 5 godzin i Dziadka i górę lodową.
Podjechał statkiem z dwunastometrowym zanurzeniem na 200 metrów do góry i pozował do zdjęcia tak długo ze zarówno trzeci z aparatem jak i my dygotaliśmy ze strachu i czekaliśmy kiedy rozlegnie się zgrzyt rozcinanej lodem blachy.
Kiedy Dziadek dał w końcu wolno naprzód dziękowaliśmy Bogu za szczęśliwe ocalenie i chcieliśmy już tylko szybko do domu.
Zostało już nam niewiele już dni do cywilizowanych wód, kiedy Dziadek znów przyszedł z kubkiem kawy na moją wachtę i usiadł w fotelu.
-Wiesz, mamy jeszcze po drodze jedna górę lodową- zaczął
-Wiem, panie kapitanie, drugi zmienił na mapie kurs, żeby ją ominąć w bezpiecznej odległości-
-Właśnie, chodzi o to, żeby jej nie omijać, a wręcz przeciwnie, podjechać do niej bliżej-
-?
-Widzisz, mam już swoje lata i pamięć zawodzi. Zrobiłem to zdjęcie i niby wszystko w porządku, góra jest, uśmiech jest, no a na mojej kapitańskiej czapce letni, biały pokrowiec! No przecież tak nie może być. Góra lodowa porządna, a czapka letnia. Podjedziemy do góry i zrobimy jeszcze jedno zdjęcie!-
Inne tematy w dziale Rozmaitości