Gdy w roku 1952 ubecja zadręczyła Ojca, Mama wpadła w czarną rozpacz, a chcąc mnie z Bratem ubrać i wyżywić, całymi nocami pisała na maszynie i sprzedawała kolejno biżuterię, obrazy, rodzinne sztućce, a w końcu jej ukochanego Steinwaya, na którym niegdyś przygrywali sobie z Tatą na cztery ręce, podśpiewując ulubione szlagiery.
Od śmierci Taty przez lata nie widziałem Mamy uśmiechniętej.
Aż naszedł październik 1957 roku. Pamiętam, że Mama przyszła z pracy jakoś dziwnie odmieniona i w podniosłym tonie zakomunikowała nam:
– Jutro jedziemy na mecz z Rosją do Chorzowa.
W rozklekotanym zakładowym autobusie panowała atmosfera, jakbyśmy jechali na wojnę. Wszyscy dyskutowali, czy Szymkowiak zdoła ochronić polską bramkę przed strzałami rosyjskich napastników, a także czy, a jeśli tak, to który zawodnik biało-czerwonej jedenastki zdoła pokonać słynnego Lwa Jaszyna?
Pamiętam, że po przyjeździe na miejsce spojrzałem odruchowo w niebo, gdyż myślałem, iż nadciąga burza. Ale to nie niebo grzmiało, tylko Stadion Śląski. Zaś w miarę zbliżania się do trybun stutysięcznego chorzowskiego kolosa słyszałem podobne do grzmotów przewalającej się burzy, raz po raz się wzmagające groźne pomruki Polaków, którzy przyjechali na mecz, a tak naprawdę, żeby się chociaż w piłkę odegrać na Sowietach za 17 września, Katyń i stalinowski reżim.
Jako dwunastoletni chłopak nie do końca wiedziałem, co się święci, lecz intuicyjnie przeczuwałem, że na Stadionie Śląskim dzieje się coś nadzwyczajnie ważnego.
Po chóralnym odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego na trybunach zawrzało jak w piekielnym kotle. Bo to nie był zwykły piłkarski doping, lecz desperacki krzyk protestu wydobywający się ze stu tysięcy polskich gardeł. Moim zdaniem była to najgorętsza patriotyczna manifestacja w powojennej Polsce.
Aż przy stanie meczu jeden do jednego nadszedł ów pamiętny moment, gdy maleńki Gerard Cieślik, po lobie Brychczego, wyskoczył ponad rosłych obrońców ZSRR i pokonał po raz drugi legendarnego Lwa Jaszyna, strzelając główką Ruskim zwycięskiego gola.
Myślałem, że się niebo rozstąpiło. Sto tysięcy ludzi zawyło ze szczęścia. Wszyscy rzucali się sobie w objęcia, płakali z radości i mimo chłodnej jesiennej pluchy poleciały w górę parasole, czapki, kapelusze, płaszcze, marynarki i damskie torebki. Wszyscy krzyczeli: „Polska! Polska! Polska!”. Rozbrzmiewały toasty i bimber lał się strumieniami.
Raptem spostrzegłem, że Mama się śmieje. Oszalała z radości wzięła mnie w ramiona, wrzeszcząc mi do ucha:
– Synku mój kochany! Wygraliśmy z Rosją!!! Pomściliśmy Tatę!!!
Nigdy nie zapomnę dumy, jaka mnie wtedy rozpierała…
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Post Scriptum
Lektura komentarzy wskazuje jednoznacznie, że pisowscy nikczemnicy nawet z patriotycznego, piłkarskiego wspomnienia zrobili kloakę - byle tylko się zemścić na autorze notki za to, że nie myśli tak, jak oni by chcieli. Tacy oni są. Obłudni, mściwi i podli!
Inne tematy w dziale Sport