echo24 echo24
1018
BLOG

Magia namiętności – odcinek (14)

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 16

Szał
Krzysztof był bliski obłędu. Od wyjazdu Ewy do Brukseli ślad po niej zaginął. Żadnego znaku życia, telefonu, telegramu. Nic. W krakowskim mieszkaniu czekał już trzeci tydzień. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego z nagła, bez żadnych wyjaśnień urwał się z nią kontakt. Przecież setki razy ze łzami w oczach zapewniała, że każda sekunda bez niego jest dla niej torturą. To bezustanne wyczekiwanie stawało się nie do zniesienia. Każdy dzień, godzina, minuta, ciągnęły się w nieskończoność. Nie mógł spać po nocach wypalając setki papierosów. Całymi dniami wpatrywał się w bezlitośnie milczący telefon. Co chwila zbiegał do skrzynki na listy, gdzie znajdował jedynie rachunki. Godzinami wypatrywał przez okno listonosza. Zamęczał panie z zamiejscowej o połączenie z Warszawą, lecz u Ewy nikt nie odpowiadał. Obdzwonił wszystkie jej koleżanki. Odcięty od informacji, odchodził od zmysłów. Ogarniał go paniczny niepokój. Męczyły złe myśli.  Zaniedbał się. Zapuścił. Zmarniał. Prawie nie jadł. U progu depresji nawet nie zauważył, że rozkwitła wiosna.
 
Zaczął się czwarty tydzień koszmaru. Nie mógł spać, zrywał się w nocy z łóżka i całymi godzinami nerwowo chodził po pustym mieszkaniu.
Dlaczego na litość boską nie daje znaku życia?! – zamartwiał się. – Czyżby się stało coś złego? – do głowy przychodziły mu najczarniejsze myśli. – Może miała wypadek? – nie mógł się opędzić od przerażających wizji.
 
Aż w końcu przebrała się miarka. Dłużej już nie wytrzymam! Muszę się czegoś dowiedzieć, bo wyskoczę przez okno! To ponad moje siły!  Zatrzymał wzrok na wiszącej na ścianie rakiecie tenisowej, którą dostał na urodziny od Bernarda. Może on coś wie? Zerknął na zegarek. Trochę późno, lecz trudno. Podniósł słuchawkę. Oczywiście, numer zamiejscowej był bez przerwy zajęty. Wreszcie usłyszał zaspany, obrażony głos:
– Słucham! Zamiejscowa!
Zamówił błyskawiczną i znowu czekał prawie dwie godziny, aż krótko przed północą zadzwonił telefon:
– Łączę rozmowę z Warszawą!
– Bardzo pani dziękuję!
– Hallo! To ty Chris? – pytał Bernard.
– Tak! Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze, ale od czasu, jak wyjechała do Brukseli, nie wiem, co się dzieje z Ewą. Więc chyba mnie rozumiesz.
– Oczywiście! – odparł grzecznie dyplomata.
– Dzwonię, żeby cię zapytać, czy nie miałeś od niej przypadkiem jakichś wiadomości?
– Nie. Niestety nie! – odpowiedział Bernard.
Jednak w chwili, kiedy wypowiadał te słowa w jego głosie coś drgnęło, jakby ledwie słyszalna fałszywa nutka.
Krzysztof wyczuł ten dysonans o poczuł przeszywające ukłucie w okolicy serca. Domyślił się, że Bernard coś przed nim ukrywa. Poczuł, że drżą mu nogi. Ogarnęły go mdłości, a po całym ciele przeleciały dreszcze.
– To szkoda! Przepraszam, że zadzwoniłem tak późno! – powiedział machinalnie odkładając słuchawkę.
Długo stał bez ruchu usiłując zebrać myśli, aż z nagła, gdzieś w tyle czaszki, rozległ się przybierający na sile świst podobny do tego, jaki zapamiętał z oglądanych w dzieciństwie filmów ów bombardowaniu Warszawy. Zasłonił dłońmi uszy. Nic nie pomagało. Próbował zebrać myśli, lecz ów diabelski odgłos rozganiał je, jak wicher gnający postrzępione chmury. Ściągnął z wieszaka kurtkę i pognał do samochodu.
 
Za pięć dwunasta tankował benzynę na rogatkach Krakowa. Świst w głowie powracał falami. Odpalił, i ruszył z piskiem opon. Samochód pokonywał dystans w zawrotnym tempie. Świst w mózgu przemienił się w nieznośny brzęk, jakby ktoś mechaniczną piłą ciął stalową blachę.
Na Jezuicką nie mam, po co jechać!, - łapał strzępy myśli kołaczących w obolałej głowie. Samochód pędził na oślep. Zaczęło się robić szaro. Pojadę prosto na Saską Kępę!, - zdecydował.
 
O wpół do trzeciej nad ranem zatrzymał samochód pod domem Bernarda. Wysiadł i bezwiednie podniósł maskę samochodu. Nadtopione kable kopciły smolistym dymem, a z silnika buchał żar, jak z rozżarzonego pieca.
 
Podszedł do bramy i nacisnął dzwonek.
Cisza.
Zadzwonił ponownie.
Cisza.
Gruchanie pobudzonych gołębi tętniło mu w mózgu jak grzmot nadciągającej burzy.
Powoli wstawał dzień.
– Bernard! Otwórz proszę! Wiem, że tam jesteście! – zawołał w stronę uchylonych okien.
Cisza.
Tokowanie skrzydlatych samców kaleczyło mu obolały mózg.
– Bernard! Wpuść mnie! Żarty się skończyły! – wrzasnął na całe gardło.
Cisza.
I raptem odleciał mu rozum.
Jego obłąkany wzrok padł na zaparkowany przed domem samochód.
– Bernard! Jeśli nie otworzysz, staranuję ci auto!
Cisza.
W sąsiedniej willi ktoś otworzył okno.
Cisza.
Nie namyślając się wsiadł do swego garbusa. Wycofał kilkadziesiąt metrów i tuszył z pełnym impetem paląc opony.
Łoskot taranowanego auta spłoszył stado ptaków, wzlatujących w niebo ze złowrogim łopotem.
Z okolicznych willi zaczęli wychodzić obudzeni ludzie zdziwieni widokiem zmasakrowanego przódu garbusa i lekko podniesionym kufrem masywnego bentleya.
Bernard wyszedł przed dom i otworzył bramę. Za plecami trzymał odbezpieczony pistolet.
– Gdzie jest Ewa? – spytał Krzysztof beznamiętnie, jak robot.
– W pokojach gościnnych – odpowiedział blady jak kreda dyplomata.
Krzysztof odsunął go jak kotarę tarasującą mu przejście i pognał na górę. Doskonale znał drogę, bo jeszcze niedawno mieszkali tu z Ewą.
Ewa leżała na kozetce z flaszką cherry w ręku.
– Ewuniu! Na rany Chrystusa! Co się dzieje! – spytał nie poznając własnego głosu.
– Coś ty narobił?! – wymamrotała podpita Ewa. Pociągnęła z gwinta i wybełkotała:
– To już koniec z nami, Krzysiu! Wszystko przepadło. Bo cokolwiek bym ci teraz powiedziała i tak nie uwierzysz! Wracaj do Krakowa i zapomnij o mnie! – wyszeptała ze łzami w oczach, a pusta butelka wypadła jej z ręki.
 
Znów powrócił świst w tyle czaszki. Jak lunatyk wrócił do rozbitego samochodu. Bezwiednie odgiął zgniecione błotniki. Bernard coś mówił, lecz on już go nie słuchał. Ku osłupieniu gapiów uruchomił silnik i odjechał pokiereszowanym autem.
 
Nie pamiętał drogi powrotnej do Krakowa. Niedaleko domu oprzytomniał przez chwilę na widok zatrzymującej go kobiety. Zoczył, że to mama Jasia, profesorka muzyki w klasie fortepianu. Zatrzymał samochód. Kobieta usiadła obok niego.
– Piłeś? – zapytała z przerażeniem przyglądając się kierowcy przypominającemu sponiewieranego lumpa po hulaszczej nocy.
– Proszę?
– Pytam, czy piłeś?
– Nie, to nie to.
– Więc co się stało? Na litość boską! Człowieku! Jak ty wyglądasz?
– Rozstałem się z Ewą – burknął grobowym głosem.
– Na zawsze? – spytała zatroskana kobieta.
– Na zawsze!
Po chwili namysłu kobieta poprosiła tonem nie dopuszczającym sprzeciwu:
– Możesz mnie zawieźć do szkoły muzycznej! 
Krzysztof bezwolnie wykonał polecenie.
Weszli do opustoszałej klasy.
– Zrobię ci herbaty – powiedziała mama Jasia wrzuciwszy na dno filiżanki podwójne relanium.
 
Późnym wieczorem obudził się pod szkolnym fortepianem. Głowę rozsadzał mu turkot gruchających gołębi.
 
Przez szereg następnych lat, każdej wiosny, budził się o świcie zlany potem, wyrwany ze snu rejwachem tokujących ptaków.

Cierpienie
Ocknął się we własnym łóżku. Przetarłszy oczy i uświadomił sobie, że stracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia, czy spał godzinę, dzień, czy kilka dni. Powróciło wspomnienie przewiercającego mózg świstu, który na szczęście ustał. Nie mógł pozbierać myśli. Leżał bez czucia, aż z wolna zaczęło do niego docierać, że ogarnia go jakiś nie znany mu do tej pory ból. Próbował go zlokalizować. Bolało piekielnie, gdzieś między mostkiem, a dołkiem, skąd promieniowało do mózgu. Nie umiał określić tej dolegliwości. Odczuwał, ni to kłucie, ni bezdech, ni ucisk, ni skurcz, ni pieczenie, jakby wszystko na raz. Nie wiedział jeszcze, że boli go dusza. Nie wiedział, że go czekają długie miesiące niewymownego cierpienia, zgryzoty i braku chęci życia. Świat bez Ewy stracił treść. Nie umiał się pogodzić z myślą, że stracił rodzinę, o jakiej marzył od dziecka. Słowem, przepadło wszystko, co miał najdroższego. Po raz wtóry, jak przed paru laty, kiedy zmarła matka, poczuł się sam na świecie. Dolary przywiezione ze Stanów właśnie się skończyły, a stypendium stażysty ledwie co starczało na świadczenia, benzynę i tanie obiady w uczelnianej stołówce.
Nie miał się, na kim ani na czym oprzeć, kompletnie pozbawiony widoków na przyszłość.
Tęsknota za miłością, którą stracił nim zdążyła dojrzeć pożerała go żywcem. Przestał jeść, pił tylko, jak musiał, całymi dniami nie wychodził z domu, leżąc godzinami z wpatrywał się w sufit. I gdyby nie Adaś, chyba by nie przeżył.
 
Na domiar złego dopadło go kolejne koszmarne wspomnienie. Przypomniał sobie, jak pierwszego sierpnia 1952, jako ośmioletni chłopiec był na kolonii letniej w podkrakowskim Sierakowie. Szczęśliwy, opalony wrócił z kolegami znad rzeki na obiad. Ku wielkiemu zdumieniu pani wychowawczyni przekazała mu wiadomość, że ktoś na niego w kancelarii pana kierownika. Jeszcze bardziej się zdziwił na widok wuja Ludwika, który mu powiedział, że tata jest trochę chory i, że muszą wracać do Krakowa. Choć bardzo mu było żal zostawiać kolegów ucieszył się ogromnie, bo świata za Ojcem nie widział. Pociąg wlókł się niemiłosiernie i nie mógł się doczekać chwili, kiedy wreszcie Ojciec go przytuli. W końcu dotarli z dworca pod dom. Wujek chciał mu coś powiedzieć, ale wyrwał mu się i oszalały ze szczęścia, na łeb na szyję popędził do ukochanego taty. Gdy dobiegł pod dom serce przeszył mu paraliżujący ból i niebo spadło mi na głowę. Na bramie wisiała klepsydra z napisem:  

Mgr inż. Michał Pasierbiewicz
ukochany mąż i ojciec
żołnierz Armii Krajowej
zmarł przeżywszy lat 46…

Tacie pękło serce. Zamęczyła go ubecja po tym, jak ujawnił swoją akowską przeszłość. Nie wytrzymał szczucia i upokorzeń w pracy, gdzie był dyrektorem, obrzydliwych intryg, prowokacji, bezustannego śledzenia, ciągłych rewizji domowych i niekończących się wielogodzinnych przesłuchań na bezpiece. 
 
Na pogrzebie było tyle samo bliskich i przyjaciół, co ubeków, którzy obstawili cały Cmentarz Rakowicki, a gdy kondukt dotarł do naszego rodzinnego grobu, przyczaili się za przyległymi grobowcami. Przypomniał sobie, że gdy ksiądz rozpoczął modlitwę nad grobem, nagle wśród żałobników zrobiło się jakieś dziwne zamieszanie i rozległy się zaaferowane szepty. To przyjaciele taty z konspiracji wkroczyli do akcji i raptem na trumnie pojawiła się wiązanka biało czerwonych goździków z szarfą, na której widniał napis: „Naszemu kochanemu dowódcy przyjaciele z Armii Krajowej”. Do dzisiaj nikt nie wie, kto i jakim cudem położył tę wiązankę na trumnie, za co wtedy groziło więzienie, o ile nie gorzej. Przypomniał sobie także, że kiedy trumnę spuszczano do grobu Mama ścisnęła go kurczowo za nadgarstek aż mu z bólu w oczach pociemniało. A jak kondukt się rozchodził spostrzegł, że mam całą dłoń we krwi, bo mama miała zawsze zadbane, długie paznokcie… 

– Czemu nie otwierasz do jasnej cholery!, - wściekał się zasapany Adaś objuczony prowiantami, które podprowadził siostrze. – Pukam już chyba z pół godziny!
– Nie słyszałem – odburknął beznamiętnie Krzysztof.
– Zwinąłem siostrze z lodówki trochę żarcia. Ma dużą rodzinę, więc się nie skapują.
– Dzięki! Ale mówiłem ci tyle razy, że wszystko, co przynosisz tylko się potem psuje.
– Musisz coś jeść, kretynie! Po prostu nie rozumiem, jak można się zagładzać z powodu jakiejś baby – drwił Adaś, urodzony inżynier branży elektrycznej, technokrata, pojmujący wszystko w omach i faradach.
– Jak widać można.
– Pierdolenie kota za pomocą młota!
– Przestań!
– Chodzisz na uczelnię?
– Nie. Nie jestem w stanie.
– Kurwa! Nie wytrzymam! Przecież cię wywalą! – pieklił się Adaś.
– Stażystów nie pilnują. Uczelnia to nie fabryka.
– Ale w końcu wpadniesz i stracisz robotę. Czy ty to rozumiesz?!
– Nie dbam o to.
– Krzysiek! Jestem twoim kumplem. Ale jak się, kurwa, nie zbierzesz do kupy przebierze się miarka – warknął wyprowadzony z równowagi przyjaciel i zatrzasnął drzwi za sobą.
Poczciwy z niego facet, lecz prawdopodobnie nigdy się nie dowie, co to prawdziwa miłość. Pewnie się kiedyś ożeni, sam nie wiedząc, po co. I przejdzie przez życie w beznamiętnym związku szarpiąc się z zabójczą nudą. Aż się stanie zgorzkniałym, upierdliwym zgredem!

Kompromis 
Nazajutrz, przed dziesiątą, zadzwonił telefon. Sekretarka katedry informowała, że pan profesor go prosi na rozmowę.
No to Adaś miał rację. Wylali mnie z pracy, - rozmyślał, zawiązując krawat. Matka go nauczyła, że w takich przypadkach, niezależnie od okoliczności, powinien wyglądać jak człowiek.
O wyznaczonej godzinie zapukał do drzwi profesora, który, jak miał w zwyczaju otworzył osobiście. Był to jeden z ostatnich przedwojennych „panów profesorów” na jego uczelni, który oprócz geologii, uczył studentów dobrych manier, szacunku dla ludzi, a także jak nosić tweedowe marynarki i dobierać krawat do koszuli.
– Zapraszam na krótką rozmowę, kolego magistrze! – powitał go profesor podając mu rękę.
Jak go matka uczyła, odczekał, aż profesor usiądzie.
– Proszę spocząć, kolego! Dzisiaj dobre maniery to już prawdziwa rzadkość.
– Uprzejmie dziękuję – skłonił się skromnie Krzysztof.
Profesor zagaił:
– Panie magistrze! Słuchałem z przyjemnością pańskiego referatu na zebraniu naukowym katedry. Ma pan, panie kolego ogromny potencjał na świetnego naukowca. Do tego jeszcze kindersztubę, nienaganne maniery, ładnie pan mówi po polsku, a co najistotniejsze, jest pan urodzonym dydaktykiem.
– Dziękuję, ale chyba mnie pan profesor przecenia – zarumienił się Krzysztof.
– Wiem, co mówię, kolego. Niemniej jednak ostatnio prawie pana nie widzę w katedrze – spojrzał mu w oczy spod opuszczonych na koniuszek nosa okularów, po czym spytał z przyganą, ale dobrodusznie:
– Czyżby kolega był trochę leniwy?
– Nie, to nie to! Mam nieco kłopotów panie profesorze.
– Nie chciałbym być wścibski, ale czy mogę spytać, jakiej natury?
– Osobistej, panie profesorze.
– Chyba nic ze zdrowiem?
– Nie, znacznie gorzej.
Doświadczony belfer uśmiechnął się:
– Czyżby sprawy sercowe?
– Tak panie profesorze, ale wolałbym o tym nie mówić.
– Jak pan uważa, ale jeśli mamy współpracować to nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic. Niech mi pan opowie o swoich problemach, jak własnemu ojcu, może coś poradzę?
– Mówi pan profesor poważnie? – zadziwił się Krzysztof, bowiem od dziecka musiał sobie radzić sam.
– A co w tym dziwnego? No! Śmiało!, kolego magistrze!
Wzruszony ludzkim gestem profesora opowiedział mu o swoim życiu, o miłości do Ewy i jej tragicznym finale.
Kiedy skończył siedzieli już prawie po ciemku.
– Aleśmy się zagadali! – żachnął się profesor podnosząc się ciężko z krzesła. Zapalił lampkę na biurku. W blasku światła ukazała się zasępiona, poorana bruzdami twarz sędziwego mężczyzny
– Pewno się pan zdziwi, kolego magistrze, ale kiedyś przeżyłem podobną historię, przez co omal nie pogrzebałem kariery. Więc lepiej pana rozumiem, niż się panu zdaje. Zamyślił się na chwilę, zmarkotniał, ale szybko się ogarnął i powrócił do rzeczy.
– I wie pan, kolego magistrze, chciałbym panu zaproponować dżentelmeńską umowę.
– Dżentelmeńską umowę? – Krzysztof spojrzał z zaciekawieniem na swojego pryncypała.
– Przecież widzę, w jakim pan jest stanie. Zaskoczę pana, lecz świetnie rozumiem, że nie ma pan teraz głowy do pracy naukowej. Wobec tego może pan nie przychodzić na uczelnię, dopóki się pan nie wykaraska z tych swoich kłopotów. Daję panu na to powiedzmy pół roku.
– Naprawdę? – Krzysztof nie dowierzał własnym uszom.
– Tak, panie kolego. Ale jest jeden warunek.
– Mogę wiedzieć, jaki?
– Ano taki, kolego magistrze, że musi mi pan coś obiecać.
­– Ale co? – dopytywał Krzysztof
– Że jak stanie na nogi, to już żadna babka nie odciągnie pana od miłości do nauki.
Spojrzał stażyście w oczy.
– No jak? Przyjmuje pan mój warunek?
– Postaram się, panie profesorze, ale nie wiem...
– Ale ja wiem! – przerwał mu stary belfer.

Krzysztof Pasierbiewicz

CDN w następny czwartek
Poprzednie odcinki:
Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/652762,magia-namietnosci-odcinek-1
Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/653924,magia-namietnosci-odcinek-2
Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/655123,magia-namietnosci-odcinek-3
Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/656229,magia-namietnosci-odcinek-4
Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/657287,magia-namietnosci-odcinek-5
Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/658332,magia-namietnosci-odcinek-6
Odcinek 7 - http://salonowcy.salon24.pl/659352,magia-namietnosci-odcinek-7
Odcinek 8 - http://salonowcy.salon24.pl/663294,magia-namietnosci-odcinek-8
Odcinek 9 - http://salonowcy.salon24.pl/664343,magia-namietnosci-odcinek-9
Odcinek 10 - http://salonowcy.salon24.pl/665542,magia-namietnosci-odcinek-10
Odcinek 11 - http://salonowcy.salon24.pl/666809,magia-namietnosci-odcinek-11
Odcinek 12 - http://salonowcy.salon24.pl/668102,magia-namietnosci-odcinek-12
Odcinek 13 - http://salonowcy.salon24.pl/669424,magia-namietnosci-odcinek-13

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości