Wedle Grzegorza Sroczyńskiego Prezes nie lubi Dudy. To chyba prawda. Dawał temu wielokrotnie wyraz. Nawet w kościele, kiedy odmówił przekazania znaku pokoju. I to chyba nie z jakichś prezydenckich ciągot do samodzielności. Takich się przecież nie obserwuje. Najprawdopodobniej chodzi o splendor, przysługujący głowie państwa.
To oczywiste, że w dobrozmiennej Polsce nikt poza Prezesem nie ma wielkiego wpływu na władze, ale z protokołu wynika, że tak nie jest. We wspólnych zatem wystąpieniach z prezydentem to nie Prezes jest na pierwszym miejscu. Nawet w indywidualnych okazjach widać, że zwykły poseł jest tylko parlamentarzystą.
Stąd przypuszczenie, że właśnie niepewny mandat prezydenta może być miły preześnemu sercu. Przecież dla wielu stanie się wtedy oczywiste, że honorowanie ułomnie wybranego dostojnika byłoby nienależną kurtuazją. Taka zaś jako udawana, łatwo się ześlizguje w groteskę. Im więc gorsze wybory, tym może lepiej dla preześnego ja?
A że państwo jest traktowane tak samo, jak jego nominalny nawet władca? To już jest oczywiste, że za sprawą drugiego sortu, zdradzieckich mord i innych takich animalniaków. Gdyby nie oni ze swoimi etykietami, normami prawnymi, demokracją, Zachodem, moglibyśmy mieć Naczelnika Państwa, dożywotniego, z prawem wydawania dekretów i nie byłoby całego zamieszania. A tak?
Trudno chyba rzeczone przypuszczenia uznać za bezpodstawne. Dlatego nabierają aktualności słowa profesora Bartoszewskiego, przypomniane przez Donalda Tuska: jak nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. Trudno też zatem potępiać ludzi, którzy nie pójdą na proponowane nam wybory. Nawet jeżeli taka postawa może się zgadzać z domniemaną intencją Prezesa.
Bo skrzynka pocztowa, to jednak nie urna. Niezależnie od tego, gdzie ją postawiono.
Nie chce mi się zmyślać, nic więc nie napiszę, bo w rzeczywistości jestem antypatycznym typem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka