Romuald Szeremietiew Romuald Szeremietiew
428
BLOG

Czy grozi nam konfrontacja z Rosją?

Romuald Szeremietiew Romuald Szeremietiew Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 46

image

Rozmowa z prof. Romualdem Szeremietiewem


Jak można się było spodziewać w zaprezentowanej niedawno przez ministra Kosiniaka-Kamysza jawnej części audytu przeprowadzonego po objęciu MON, pojawiła się krytyka wszystkich i wszystkiego, co zrobił PiS, tylko czy uzasadniona?

– No właśnie, mamy krytykę, tylko nie bardzo wiadomo z jakiego powodu. Słuchałem wystąpienia ministra obrony, doktora medycyny Władysława Kosiniaka-Kamysza podczas posiedzenia sejmowej Komisji Obrony Narodowej i to, że było ono krytyczne w odniesieniu do poprzedników, to trudno się było spodziewać czegoś innego. Szef MON ze swoimi zastępcami krytykowali dla zasady to, co zastali w resorcie po kierowaniu nim przez Prawo i Sprawiedliwość. I to zdaje się jedyny zarzut, jaki można by sformułować, biorąc pod uwagę to, co minister Kosiniak-Kamysz ze swoimi współpracownikami przedstawili.

Chyba jedyne, z czym można się było zgodzić, to stwierdzenie dotyczące zaniechania prac nad aktualizacją bądź stworzeniem nowej strategii bezpieczeństwa narodowego, ale to jest brak, który ciąży nie tylko na rządach PiS-u?

– Owszem, też zwróciłem uwagę na ten wątek w wypowiedzi ministra Kosiniaka-Kamysza, kiedy mówił, że są jakieś braki w zakresie dokumentów strategicznych, którymi dysponuje MON, a w związku z tym jest kłopot, jakie uzbrojenie wybrać. Otóż Kosiniak-Kamysz wymienił brak dokumentów, po pierwsze, w zakresie Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, która jest nieaktualna, bo sprzed roku 2020, a więc sprzed napaści rosyjskiej na Ukrainę. Ale szef MON wymienił też brak Polityczno-Strategicznej Dyrektywy Obronnej RP, którą, jak wiadomo, podpisuje prezydent i która jest dokumentem ściśle tajnym. Tylko, że minister Kosiniak-Kamysz nie wie czy nie zauważył, że brakuje czego innego, i że na podstawie zarówno Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, jak i owej dyrektywy strategicznej nie podejmuje się decyzji, jakie uzbrojenie będzie potrzebne, jaka będzie struktura armii. Coś takiego powinno wynikać ze strategii obronności tzw. strategii sektorowej. Otóż Strategia Bezpieczeństwa Narodowego dotyczy całego państwa, ma charakter ogólny i powinna zawierać wskazane wszystkie możliwe obszary, którymi – w ramach bezpieczeństwa – państwo się zajmuje. Natomiast poszczególne resorty, które odpowiadają za poszczególne elementy tego bezpieczeństwa, przyjmują strategie sektorowe. I MON wobec powyższego przyjmuje Strategię Obronności RP, tyle tylko, że takiej aktualnej strategii od długiego czasu nie ma. Przedtem, owszem była taka strategia z 2009 r., ale już wtedy archaiczna, nieaktualna i niepasująca do tego, co powinniśmy zagwarantować w obronie, jeśli chodzi o nasze bezpieczeństwo narodowe, natomiast później nowa strategia nie powstała.

Pewną próbą była koncepcja obronności, opracowana w czasie, kiedy szefem MON był Antoni Macierewicz…

– Ale to nie była Strategia Obronności, o czym wiele razy w naszych rozmowach wskazywałem. Ten brak oceniałem krytycznie, bo uważałem i uważam, że nie tak należy postępować. Ale wracając do tego, co mamy aktualnie i do słów Władysława Kosiniaka-Kamysza, wnioskuję, że minister nie wie, że Polska wciąż nie ma Strategii Obronności. Natomiast myśli, że na podstawie dokumentów, które akurat nie służą do tego, można ustalać, jakie uzbrojenie jest Polsce potrzebne, a jakie nie jest.

O czym to świadczy, o braku kompetencji?

– To wskazuje, po pierwsze, że zły duch w MON, który sprawiał, żeby się na poważnie strategiami nie zajmować, niestety wciąż się tam unosi, a po drugie, że obecne kierownictwo MON nie ma zielonego pojęcia o tym, czym jest bezpieczeństwo Polski i czym tak naprawdę ma zarządzać.

Nie ma Pan wrażenia, że obecnie, w bardzo niebezpiecznej sytuacji geopolitycznej na świecie, sprawami polskiej obronności zajmują się dyletanci?

– Nie chciałbym formułować aż tak ostrej krytyki, żeby się ktoś przypadkiem nie obraził, bo określenie dyletant nie należy do komplementów. Natomiast w państwach demokratycznych istnieje praktyka, że takimi ważnymi resortami jak ministerstwo obrony zawiadują politycy, cywile, którzy otrzymują do zarządzania ten resort, nie dlatego że mają w tym aspekcie wiedzę czy doświadczenie, ale ich nominacja wynika z układu politycznego, w którym funkcjonują. Zdaje się, że tym sposobem także Władysław Kosiniak-Kamysz został ministrem obrony.

Nie on pierwszy i pewnie nie ostatni…

– Tak można to ująć. Warto jednak przypomnieć, że wcześniej ministrami obrony byli m.in. tacy politycy, jak Bogdan Klich, Tomasz Siemoniak. Kiedyś opublikowałem poczet ministrów obrony narodowej III RP, zaczynając od pierwszego ministra w „niekomunistycznym” rządzie Tadeusza Mazowieckiego, czyli gen. LWP Floriana Siwickiego, który zaczynał swoją wojskową karierę jako dowódca bodajże plutonu CKM pod Lenino, który po II wojnie światowej utrwalał władzę ludową, uczestnicząc m.in. w likwidowaniu oddziału Józefa Kurasia ps. Ogień, a następnie pnąc się po szczeblach kariery, jako dowódca śląskiego okręgu wojskowego, w 1968 roku dowodził siłami LWP wysłanymi do pacyfikacji Czechosłowacji, nie wspominając już o jego aktywności w WRON i współodpowiedzialności za stan wojenny. Jak widać, był to specjalista, który swoje komunistyczne doświadczenia z obsługi CKM pod Lenino przeniósł do kierowania MON w III RP. Ale później, jeśli chodzi o fachowość kierujących polską obronnością, też nie było lepiej, bo funkcję tę sprawowali np. bibliotekarz, magister ekonomii i inż. rybołówstwa morskiego w jednym, lekarz psychiatra czy magister handlu zagranicznego. Biorąc pod uwagę, że Kosiniak-Kamysz jest lekarzem, a więc jest „ściśle związany” ze sprawami obronności, to widać, że ta tradycja obsadzania resortu obrony „fachowcami”, jest podtrzymywana. Oczywiście, nie można z góry wykluczać, że taki czy inny szef resortu obrony, niezwiązany z tym obszarem, będzie złym ministrem – zwłaszcza, kiedy ma dobrych doradców, ale jest to dziedzina, którą jednak powinni zarządzać fachowcy, a w obecnej ekipie rządzącej MON ich nie dostrzegam.

Dość niejasne są sygnały odnośnie do zawartych kontraktów dotyczących zakupu sprzętu wojskowego w Korei Południowej. Bo jak rozumieć słowa Kosiniaka-Kamysza, że po części oferta, jaką przedstawili Koreańczycy, jest nie do zaakceptowania i nie do zrealizowania?

– Skoro już ustaliliśmy, że w ocenie obecnego szefostwa MON złem było to, iż poprzednio resortem zarządzali politycy Zjednoczonej Prawicy, to trzeba było coś znaleźć, by pokazać, że niewłaściwie zarządzali resortem obrony. A najlepiej byłoby, aby znaleźć jakieś ewentualne przekręty, a przynajmniej rzucić cień podejrzeń. W związku z tym gmera się przy zamówieniach dotyczących zakupu uzbrojenia, a nuż coś się znajdzie. Zresztą we własnej biografii mam sytuację, kiedy grzebano przy zamówieniach, które ja w MON realizowałem, mając nadzieję, że coś znajdą. I skończyło się to dla mnie bardzo przykro, bo wiele lat trwał proces, zanim się okazało, że nic nie znaleziono. Wykonano jednak bardzo ciężką pracę, aby mnie oskarżyć, rzucić kalumnie i choć nic z tych rzeczy się nie potwierdziło, to armatohaubica samobieżna Krab, której produkcja powinna zostać uruchomiona w 2001 roku i tym samym wejść na stan uzbrojenia WP, trafiła do dyspozycji naszych żołnierzy dopiero w 2016 roku. Kilkanaście lat zostało zmarnowanych. Mam nadzieję, że nie będziemy świadkami podobnej zwłoki, jeśli chodzi o obecną sytuację i zamówienia sprzętu obronnego np. w Korei Południowej, bo sytuacja geopolityczna jest bardzo nieciekawa i nie mamy czasu na żadną zwłokę z tymi zamówieniami.

Co w obliczu wojny na Ukrainie i zagrożenia ze strony Rosji oznaczałaby rezygnacja z kontraktów zbrojeniowych m.in. z Koreańczykami ?

– Zamiast krytykować trzeba się brać do roboty, kontynuować realizację kontraktów i wzmacniać pozycję obronną Polski, bo czas, jak wspomniałem, jest trudny, a przed Polską są realne zagrożenia. Eksperci różnie mówią, do tego tych ocen jest bardzo dużo. Wynika z nich, że wojna się do nas zbliża, i to w bardzo szybkim tempie. Nawet w Niemczech są think tanki, które mówią, że za pięć lat grozi nam konfrontacja z Rosją. W Polsce szef BBN, Jacek Siewiera, mówi, że mamy trzy lata na przygotowanie, a gen. Ben Hodges, były dowódca wojsk amerykańskich w Europie daje nam jeszcze mniej czasu i mówi, że w półtora roku, kiedy Rosja może wywołać III wojnę światową. Przy różnych okazjach rozmawialiśmy też z panem redaktorem, jakie ewentualnie grozi nam uderzenie militarne ze strony Moskwy. Sytuacja jest zatem rzeczywiście bardzo groźna, czasu – jak się wydaje – jest coraz mniej, nie wiemy ile, ale wiemy, że nie za dużo. Tymczasem nowe kierownictwo resortu obrony z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem na czele zastanawia się, czy aby na pewno zamówiony sprzęt obronny w Korei Południowej wziąć, czy może nie warto, czy finansowanie jest właściwe, czy niewłaściwe. To pokazuje, że są to działania i zachowanie skrajnie nieodpowiedzialne.

Do tego dochodzi też wypowiedź Donalda Tuska, który skrytykował zarówno republikańskich senatorów za ociąganie się z pomocą Ukrainie, jak i samego Donalda Trumpa. Czym jest ten głos?

– Donald Tusk zachowuje się bardzo nierozsądnie. Do tego uderza w Donalda Trumpa za jego wypowiedź o krajach Sojuszu Północnoatlantyckiego, które przeznaczają mniej niż 2 proc. swojego PKB na obronność. Tyle tylko, że Trump nie mówi nic nowego, bo od lat wskazuje, że każdy członek NATO powinien przeznaczać, co najmniej dwa procent PKB na obronność. Jako prezydent Stanów Zjednoczonych wyraźnie krytykował Niemcy, że korzystają z parasola amerykańskiego i bezpieczeństwa, jakie zapewniają im Amerykanie, a sami nie chcą płacić kwot ustalonych w ramach NATO, na własną obronność, bo przecież nie na obronę Stanów Zjednoczonych. Wskazywał, że Niemcy cieszą się z bezpieczeństwa, jakie zapewniają im Stany Zjednoczone, a jednocześnie handlują węglowodorami z Rosją – czym finansują Putinowi zbrojenia, a w konsekwencji, pośrednio zagrażają pokojowi światowemu. I to jest ten problem, który wyraża Trump podczas kampanii adresowanej przecież do Amerykanów, którzy uświadamiają sobie, że istnieje ład międzynarodowy, w którym wszystkie państwa znajdują w miarę bezpieczne funkcjonowanie. Natomiast jeśli się pojawiają zagrożenia bezpieczeństwa, to NATO służy do tego, żeby te zagrożenia niwelować, przed nimi się bronić. Z tym że NATO – jak wiadomo – opiera się głównie na potencjale, jakim dysponują Stany Zjednoczone. Pojawia się więc pytanie, czy w interesie innych państw członków NATO, którzy korzystają z tego parasola obronnego, powinno być współfinansowanie tego systemu bezpieczeństwa, czy też nie. Również Amerykanie muszą sobie odpowiedzieć, czy Stany Zjednoczone dalej mają być globalnym mocarstwem i gwarantem światowego ładu, co przecież kosztuje ich także jako podatników. Trump mówi o tym jasno i rzeczowo.

Jest to też pytanie o skuteczność NATO jako sojuszu?

– Owszem, bo jeśli w tym głównym, czyli amerykańskim zawiasie bezpieczeństwa pojawiłyby się luki, to można się bać, co mogłoby czekać wszystkie państwa takie jak Polska, których bezpieczeństwo jest uzależnione od sprawnego funkcjonowania NATO.

Czym zatem są słowa krytyki wyrażonej przez Tuska, czy jest to obiektywna ocena polityka zatroskanego o Ukrainę, czy może zawoalowany hołd wobec Berlina?

– Dyplomatycznie rzecz ujmując, z całą pewnością to, co powiedział Tusk, nie zirytowało Berlina czy też Paryża, które stają bokiem do Amerykanów. Natomiast mówiąc wprost, Tusk raz za razem próbuje się uwiarygadniać czy też potwierdzać swoją zależność od Berlina, który od dłuższego czasu robi wszystko, żeby Amerykanie się wynieśli ze Starego Kontynentu. Z punktu widzenia Europy byłoby to rozwiązanie samobójcze. Natomiast Niemcy myślą, że są w stanie ułożyć sobie relacje z Rosją w taki sposób, że – przynajmniej z ich punktu widzenia – wszystko będzie świetnie funkcjonowało, że będą mogli powrócić do interesów z Moskwą. W związku z tym nie jest im już potrzebna kuratela Stanów Zjednoczonych i ochrona amerykańska. Takie jest stanowisko władz w Berlinie, choć oficjalnie do końca nie chcą się do tego przyznać, bo tak naprawdę, to nie wiedzą, czy Rosja jest do ułożenia i obłaskawienia, czy jednak Putin będzie prędzej czy później kombinował również przeciw nim coś przykrego. I tego Niemcy do końca nie są pewni, więc na wszelki wypadek cieszą się, że mają amerykańskie bazy na swoim terytorium, ale jednocześnie nie życzą sobie, żeby takie bazy powstawały w innych krajach, bo to się bardzo nie podoba Rosji. Niemcom chyba wydaje się, że prowadzą sprytną politykę, że układają się z Rosją, a jednocześnie krok po kroku likwidują obecność amerykańską w Europie.

Dziękuję za rozmowę.
Mariusz Kamieniecki

Nasz Dziennik, 12 lutego 2024 r.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka