Lech Wałęsa i jego dzielni obrońcy z "Gazety Wyborczej" chcą powrotu do przeszłości. Każdy, kto nie tylko domaga się lustracji, ale nie daj Boże jeszcze prowadzi jakieś badania nad przeszłością powinien zostać "uciszony" jak za dawnych dobrych lat. Znakomity opis takiego uciszania znaleźć można na kartach "Doliny nicości" Bronisława Wildsteina. Inaczej niż w książce jednak archiwa są już jawne, nie można zatem udawać, że nic w nich nie ma. Można twierdzić, że są w nich sama fałszywki (do powstania tego wrażenia przyczyniło się zresztą również Prawo i Sprawiedliwość broniąc za wszelką cenę wicepremier Zytę Gilowską), kserowane po kilkakroć świstki. Nie mniej skuteczne jest atakowanie IPN-u czy budowanie wrażenia, że "lustracja została skompromitowana".
Wszystkie te elementy znaleźć można w dzisiejszej "Gazecie Wyborczej". To w niej naczelny hunwejbin antylustracyjnej histerii Mirosław Czech popiera pomysł postawienia przed sądem Janusza Kurtyki. Powód? Fakt, że dwóch pracowników IPN przygotowało do druku książkę o Lechu Wałęsie. Książka, jak ćwierkają wróbelki, ma być poświęcona nie tyle współpracy Wałęsy z bezpieką, przerwanej w latach 70., ile wykorzystywaniu własnej pozycji do zatajanie tej przeszłości w latach 90. Zatajania, w którym dzielnie uczestniczyli także panowie z "GW", dla których głównym przeciwnikiem od dawna pozostają historycy badający przeszłość a nie sowieccy "ludzie honoru", którzy niszczyli polskich patriotów.
Mirosław Czech w swoim komentarzu nie pozostawia wątpliwości: "Były prezydent ma rację. Za paszkwil na swój temat sądzić się powinien nie z jego dwoma autorami, lecz z państwem polskim, które reprezentuje Kurtyka jako prezes ważnej instytucji"... Nie jest jasne tylko, skąd Czech wie, że książka jest "paszkwile? Skąd jego pewność, że panowie Cenckiewicz i Gontarczyk "chcą robić Polakom wodę z mózgu"?
Ten brak wyjaśnienia nie jest przypadkowy. Opiera się on na niepodważalnych dogmatach wiary michnikowszczyzny, które głoszą, że w PRL-u nikt nie współpracował, jeśli współpracował to niegroźnie, a nawet jeśli groźnie to przecież oficerowie, którzy go łamali czy kupowali byli - jak ich szef - "ludźmi honoru", więc rozmowy z nimi były OK. Nie mniej istotnym elementem wyznania wiary jest przekonanie, że Polacy potrzebują kogoś, kto wyjaśni im, co i jak mają myśleć. Do tego celu potrzebne są autorytety, wiara w które jest do laickiego zbawienia niezbędnie potrzebna. Każdy zatem, kto podważa wiarę w nie - jest heretykiem, który powinien spłonąć na medialnym stosie.
Najlepszy zaś autorytet to taki, który ma w swoim życiorysie jakiś haczyk. Dzięki niemu łatwo można go przekonać do ustępstw, albo przynajmniej do milczenia. Ile takich autorytetów jeszcze się ukrywa - nie wiem. Ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że jazgot jaki wywołuje "Gazeta Wyborcza" przy każdej próbie publikowania dokumentów lub tekstów na temat współpracy - nie jest przypadkowy. Odebranie monopolu na wiedzę bezpiece oraz tym, którzy w początku lat 90. oglądali dokumentację SB - oznacza bowiem odebranie im części władzy. A tej nigdy nie oddaje się bez walki.
Lech Wałęsa jest w tej sprawie jedynie pionkiem. A także ofiarą, którą trzeba bronić przed nią samą. Kilkuletnia współpraca (nawet jeśli w książce znajdą się na nią dowody) nie niszczy bowiem jego legendy. Tym, co może ją podważyć jest natomiast szczegółowy opis tego, co robiony w tej sprawie w latach 90. To - jeśli nieoficjalne doniesienia się potwierdzą - będzie dopiero prawdziwy skandal. Bomba, która obryzga nie tylko Wałęsę, ale w nie mniejszym stopniu kreatorów tamtego modelu niejawnych powiązań między postsolidarnościowcami skupionymi wokół "GW", "ludźmi honoru" z dawnych służb i układowymi biznesmenami. I to właśnie tego najbardziej boją się pracodawcy Mirosława Czecha. Obrona "legendy Lecha Wałęsy" jest tylko pretekstem.
Inne tematy w dziale Polityka