Kłamstwo, zaparcie się, racjonalizacja nawet największego zła, brak skruchy i atak na tych, którzy starają się ustalić prawdę o współpracy czy zaangażowaniu - to wszystko są skutki przyjętej w III RP, pod zdecydowanym wpływem "Gazety Wyborczej" polityki obrony agentów komunistycznej bezpieki za wszelką cenę. Przykładów są setki. Ostatni na przykład ojciec Konrad Hejmo zdecydował się przerwać milczenie i zaatakował historyków z IPN (ciekawe, dlaczego nie zaatakował swoich braci domunikanów, którzy w wewnętrznym raporcie doszli do dokładnie tych samych wniosków, co instytut) za to, że "wypełniają oni zlecenia bezpieki".
- Wszystko, co przekazane jest w teczkach SB to programowe kłamstwo i fałsz. Po to spisywali esbecy pogmatwane informacje, żeby stanowiły "haki" na duchownego. Wydaje mi się, że tak niekiedy ukazujący w pięknym świetle esbeków, profesorowie IPN zwyczajnie wykonują zlecenie bezpieki i realizują jej testamenty zapisane w teczkach - mówi w rozmowie z miesięcznikiem "Focus Historia" ojciec Konrad Hejmo. Dominikanin nie wyjaśnił rzecz jasna, skąd bezpieka miała wiedzieć, że pod koniec lat 80. zawali się komunizm, a ponad dziesięć lat później powstanie IPN, który będzie mógł przebadać dokumentację zgromadzoną przez esbeków. Nie zdecydował się także na wyjaśnienie, dlaczego bezpieka miała oszukiwać samą siebie.
Ale mniejsza z tym. O niespójności argumentacji byłych agentów pisałem już wielokrotnie. Ich argumenty są niemal niezmienne. To samo mówili wszyscy, lub niemal wszyscy. Zmieniały się tylko okoliczności, warunki lub wyjaśnienia, dla których spotykano się z oficerami bezpieki. O tym nie ma więc już co pisać. Co innego jest tu bowiem ważne. Oto bowiem okazało się, że stworzona w III RP atmosfera usprawiedliwienia zła jakim była współpraca z bezpieką (a pośrednio w ogóle usprawiedliwienia zła jakim był komunizm) uniemożliwia ludziom w owo zło uwikłanym zmierzenie się z własną przeszłością. Racjonalizacja zła, jakiej - co zrozumiałe - dokonali, gdy zaczęli donosić na kolegów - stała się ich drugą naturą i nikt nie pomógł im w wyjściu z niej.
A przecież nawrócenie, albo - by nie posługiwać się terminologią religijną, która wcale nie jest tu niezbędna - zwyczajne stanięcie w prawdzie o sobie, tak by możliwe stało się katharsis, moralne oczyszczenie - wymaga poznania i dopuszczenia do siebie prawdy, o tym, co się zrobiło; porzucenia misternie budowanych wyjaśnień i usprawiedliwień zła i przyznania: byłem łajdakiem, kapusiem, zdrajcą. Od tego stwierdzenia zaczyna się - trudny proces odbudowywania własnej tożsamości, rekonstrukcji sumienia i poczucia moralnego. Bez niego - zwyczajnie go nie ma. Jezus spotykając Szawła nie zaczął od budowania misternych usprawiedliwień, od tłumaczenia mu, że jego postępowanie jest zrozumiałe, ale od prostego pytania: Szawle, Szawle - czemu mnie prześladujesz... Od tego jasnego i prostego pytania zaczął się proces przemiany.
Bez niego prawdopodobnie, by go nie było. Człowiek sam z siebie, bez nacisku innych, zazwyczaj nie jest w stanie porzucić zła, którego był sprawcą. Oswojone, ugłaskane i zracjonalizowane stało się jego "drugą naturą", spod której nie widać już dobra, które nadal jest w nim ukryte. Porzucenie owego zła, zdarcie z siebie smoczej skóry (by posłużyć się obrazem z "Opowieści z Narni" Lewisa) wymaga współudziału innych. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Tylko święci i herosi zachowują standardy bez wpływu innych, zwykli ludzie działają moralnie, zwykle z powodu nacisku społecznego. Jeśli go nie ma - odpuszczają sobie. I podobnie jest ze współpracą. Jeśli nie ma nacisku, by z nią zerwać, by rozliczyć się ze zła, które się popełniło - to tylko święty (a taki zazwyczaj nie współpracował) może to zrobić sam z siebie. Jeśli trwa festiwal usprawiedliwień (a trwa - ostatnio Adam Michnik i Jan Turnau - napisali na przykład krótki tekścik, w którym wzywają do przywrócenia dobrego imienia ks. Michałowi Czajkowskiemu, nie wyjaśniając tylko, czy przed czy po ujawnieniu związanej z jego teczkami obyczajówki), jeśli ujawnienie współpracy czy kłamstwa nie skutkuje moralnym potępieniem - to tylko szaleniec może przyznać się do niej sam.
Problem jest tylko taki, że uniemożliwiając wyznanie, próbę pojednania i rozliczenia się z własną przeszłością - obrońcy agentów w istocie ich krzywdzą, uniemożliwiając im zerwanie (a nie tylko zapomnienie) z przeszłością, rozliczenie się z nią i pojednanie ze skrzywdzonymi. Wkładając ich do zamrażarki czynią z nich na zawsze agentów, kapusiów, którzy nie mogą zerwać ze złem. Nie twierdzę, że gdyby atmosfera moralna była inna, to od razu większość byłych agentów nawróciłaby się, czy przeżyłaby katharsis. Może nie. Ale może choć kilku byłoby w stanie przeżyć to, co najważniejsze, czyli zerwanie z własnym złem. Teraz nie ma takich nawet kilku. A odpowiedzialność za to ponoszą ci, którzy uniemożliwili rozliczenie z przeszłością. Także rozliczenie czysto osobiste. To oni odpowiadają za to, że wielu ludzi nigdy nie podniesie się moralnie. I o tym też trzeba pamiętać.
Inne tematy w dziale Polityka