Małżeństwa, które wspólnie chodzą do kościoła są szczęśliwsze od tych, które świątynie odwiedzają rzadko lub wcale - wynika z nadań przeprowadzonych przez socjologa z Uniwersytetu Virginia W. Bradforda Wilcoxa.
Takie informacje lubię. W zalewie newsów i komentarzy, których głównym celem jest podważenie znaczenia religii dla człowieka, udowodnienie, że jakaś prawda chrześcijaństwa jest plagiatem mitów żydowskich czy greckich (swoją drogą polecam właśnie wydaną przez "Frondę" "Kulę i krzyż" Chestertona, która opowiada o pojedynku na jaki pewien katolik wyzwał ateistę, który głosił podobne opinie na temat Maryi), czy wręcz (by przypomnieć niezapomniane opinie prof. Magdaleny Środy) zasugerować, że między religijnością a biciem żony zachodzi niemal nierozerwalny związek, pokazują one bowiem to, co każdy człowiek choć trochę wierzący wie z doświadczenia. A mianowicie, że religijność i wiara pomagają w życiu. I to nie tylko w tym duchowym, ale i jak najbardziej doczesnym.
- Chodzenie do kościoła pomaga tylko wtedy jeśli pary udają się tam razem - mówił prof. Wilcox. - Ale jeśli to robią, to są widocznie szczęśliwsi w swoich małżeństwach, i zdecydowanie rzadziej się rozwodzą, w porównaniu z małżeństwa, które do świątyń nie chodzą. Mogę powiedzieć, że obecność w kościele jest opłacalnym elementem małżeństwa, o ile odbywa się wspólnie - dodał badacz. Powody są zresztą dość oczywiste. Kościoły i wspólnoty chrześcijańskie nauczają swoich wiernych wierności seksualnej, a także oferują pomoc w sytuacjach trudnych dla małżeństwa. Wiara jest także pomocą w sytuacjach trudnych dla zaakceptowania, takich jak choroba czy utrata pracy.
I żeby nie było wątpliwości. Nie napisałem tego, by wierzący spoczęli na laurach czy po to, by niewierzącym było przykro. Ani mi to w głowie. Znam szczęśliwe małżeństwa osób niewierzących, tak jak znam rozbite i głęboko nieszczęśliwe małżeństwa wierzących i praktykujących (i to bardzo). Ale, nawet czysto statystycznie, tych rozbitych czy choćby nieszczęśliwych jest więcej wśród niepraktykujących.
Dlaczego? Być może dlatego, że małżeństwo, jak każde wzięcie na siebie odpowiedzialności (i to na zawsze, a nie do momentu kiedy się nam to znudzi) za drugą osobę jest zawsze nieustającą walką. Ze sobą, ze swoimi grzechami, zaniedbaniami, upadkami. Chodzenie do kościoła, nawet wspólne, nie zastąpi tej walki, tak jak nie zastąpi kwiatów w rocznicę ślubu, prezentów na imieniny (lepiej nie mówić, co czeka męża, który zagapi się lub zapomni) czy godzin rozmowy. Ale tak się jakoś składa, że gdy ma się świadomość, że także za swoje małżeństwo odpowie się w wieczności - to pewne rzeczy łatwiej znieść, zrobić czy zapamiętać. Choćby dlatego, że ma się świadomość, że wspólne wysiłki są drogą do Kogoś, dokądś, a nie bezsensownym wędrowaniem donikąd.
Inne tematy w dziale Polityka