Mamy kolejną długo oczekiwaną reformę oświaty. Zamiast lektur, których i tak nikt przecież nie czyta, bo nauczyciele nie mają wystarczająco autorytetu - w szkołach będzie obowiązkowe wychowania seksualneg. A żeby rodzice nie mogli już przeciw temu występować wyda się dekret, w którym seks w szkołach stanie się obowiązkowy, jak nie przymierzając matematyka. Dlaczego? Oficjalnie powód jest taki, że "dla dzieci lepsza byłaby wiedza od niewiedzy". Nie jest jasne, dlaczego owo niezwykle głębokie (chociaż niekoniecznie zawsze prawdziwe) zdanie zastosowane zostało akurat do kwestii seksu, a nie na przykład do znajomości łaciny, greki, kultury klasycznej, czy choćby lektur w całości.
A może jest jasne? Bo czy nie chodzi po prostu o to, by wyjąć dzieci spod władzy i odpowiedzialności rodziców i przekazać ich wychowanie państwu, które narzuci im odpowiedni wzorzec kulturowy, niekiedy sprzeczny z wolą rodziców. Takich motywacji nie ukrywa Helsińska Fundacja Praw Człowieka (swoją drogą ciekawe, co do praw człowieka ma odbieranie rodzicom prawa do wychowania własnych dzieci w zgodzie z własnym światopoglądem). - Wobec zagrożenia chorobami, m.in. AIDS, państwo ma prawo uczyć dzieci, jak im zapobiegać - mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Tyle, ale akurat wstrzemięźliwości seksualnej, wierności mężowi/żonie oraz odpowiedzialności za własne decyzje (a to są jedyne skuteczne metody uchronienia się przed owymi chorobami) - to człowiek uczy się w domu, a nie w szkole. Szkoła może mu dostarczyć nieco informacji, ale bez wątpienia nie uformuje go na odpowiedzialnego, mądrego i kochającego człowieka. To może bowiem zrobić tylko rodzina, ojciec i matka, którzy - nawet jeśli czasem błądzą, mylą się i kłócą - to są realnym wzorem.
A do tego trudno nie dostrzec, że decydując się na narzucanie rodzicom metod "wychowywania" (bo akurat w tej kwestii informacja jest zawsze formacją) jest najzwyczajnie sprzeczna z prawami rodziców i rodzin. Nikt, a już na pewno nie państwo, nie ma prawa narzucać rodzicom stylu w jakim ich dzieci będą wychowywane. Mnie nic do tego, czy rodzina pana X czy ministra Y naciąga przy dzieciach prezerwatywę na banana, ale jemu nic do tego, czy moje dzieci uczone są, jak "wspaniałym" odkryciem są środki antykoncepcyjne. To moje dzieci i moja sprawa, i ja - a nie pani minister pan X czy pani Y - będę ponosił odpowiedzialność modelu wychowawczego, jaki zastosuje wobec swoich dzieci.
Tyle kwestia wolności. Warto jednak zadać jeszcze jedno pytanie: kto uzyska korzyści z nowego, genialnego pomysłu ministerstwa edukacji narodowej. Rodzice stracą, bo odbierze się im istotną sferę wolności; szkoły stracą, bo wystawią się na nieustanne konflikty o nauczycieli tego przedmiotu, którzy albo nie będą podobać się katolikom, albo agnostykom, albo jeszcze komuś innemu. Państwo też może stracić, kiedy jakiś marudny rodzic wytoczy proces szkole, która uczyła jego córkę czy syna, że prezerwatywa chroni przed AIDS czy ciążą, a tu nagle nie zadziała. Czy wtedy pani minister i jej wiceminister uzna, że za przekazywanie fałszywej wiedzy należy się odszkodowanie?
A kto zyska? Przemysł gumowy i antykoncepcyjny, którego wyroby będą promowane w szkołach! Tyle tylko, że akurat troska o niego nie jest głównym zadaniem pani minister edukacji narodowej. Lepiej, by było, by zajęła się ona listą lektur, poziomem matur i błędami na testach gimnazjalnych. To do niej należy. Tak jak wychowanie, także seksualne, należy do rodziców. I tylko do nich. Państwu od tych spraw wara.
Inne tematy w dziale Polityka