Polska nie ma - jeśli chce jeszcze kiedykolwiek prowadzić skuteczną, ale i własną politykę zagraniczną - innego wyjścia podczas poniedziałkowego szczytu w Brukselii, niż zaprezentować twarde, "dość radykalne" (jak sam określił to prezydent Lech Kaczyński) stanowisko w sprawie Rosji i Gruzji. I nie chodzi tu tylko o to, że takie stanowisko jest w interesie Polski i państw nadbałtyckich oraz Ukrainy, które mają świadomość, że sukces Rosji w Gruzji nie wyczerpuje jej imperialnych pokus, ale również o to, że zajęcie innego stanowiska będzie w istocie oznaczać, że nie mamy spójnej polityki zagranicznej, że kierują nami tylko emocje, a także wewnętrzne niesnaski między prezydentem a premierem.
Niezależnie zatem od sporów wewnętrznych (motywowanych, jak to słusznie wskazał
Łukasz Warzecha, u remiera głównie kwestiami wizerunkowymi) premier i prezydent muszą ustalić w miarę spójne stanowisko. I niestety, jeśli chce działać w zgodzie z długofalowymi interesami Polski, to premier musi ustąpić i zaostrzyć swoje niemrawe, niejasne i pozbawione realnej treści stanowisko. Ustępstwa, podporządkowanie się dyktatowi prorosyjskich Niemiec i Francji, oznaczałoby bowiem ostatecznie, że Polska nie chce prowadzić własnej polityki zagranicznej, której podstawą są jej własne interesy, a godzi się na rolę posłusznego wykonawcy poleceń innych.
Ustępstwa czy rezygnacja z własnego (czyli prezydenckiego w tej sprawie) stanowiska stałoby się także ostatecznym dowodem na to, że Polski nie należy traktować poważnie. Jej postulaty można bowiem zmieniać, rozgrywając wewnętrzne konflikty między prezydentem a premierem czy dwoma partiami. Wystarczy bowiem, że w kilku zachodnich mediach pojawi się surowa ocena działalności prezydenta, by natychmiast premier (i jego partia) zmieniła swoje własne stanowisko i zaczęła ostro krytykować kierunek polityczny, który był jej bliski jeszcze dzień wcześniej. Za garść pochwał i dla wizerunkowego odróżniania się od "radykalnego prezydenta" - premier i jego ludzie są gotowi odrzucić to, co jeszcze dzień wcześniej uznawali za korzystne dla Polski...
Biorąc pod uwagę relacyjny charakter polskiej polityki (czyli określanie się partii politycznych w opozycji do siebie) trudno nie przyjąć, że podobnie da się rozgrywać stanowisko rządu i prezydenta także w innych kwestiach. Ocena korzystności lub nie jakichś decyzji w polityce zagranicznej, coraz częściej motywowana jest jedynie korzyściami, jakie można wyciągnąć z nich w polityce krajowej. I widzą to nie tylko obserwatorzy z Polski, ale i analitycy rosyjscy, niemieccy czy francuscy. Widzą i wykorzystają, gdy zajdzie potrzeba.
Twarde i zgodne stanowisko prezydenta i premiera oznaczałoby zaś na przyszłość, że Polska ma własne zdanie, że nie da się go zmienić wykorzystując wewnętrzne spory, i że - choć potencjał polityczny naszego kraju jest mniejszy niż Francji czy Niemiec - to nie mogą nam one narzucać własnego zdania, pod pozorem zachowania jedności Unii Europejskiej. To ostatnie jest szczególnie ważne w perspektywie możliwego powołania jednego ministra spraw zagranicznych UE (Traktat Lizboński wprawdzie jest martwy, ale już unijni biurokracji troszczą się o to, by zlekceważyć stanowisko Irlandczyków). Jeśli teraz nie postawimy sprawy jasno, jeśli nie będziemy głosem państw postsowieckich, których interesy i doświadczenia są radykalnie odmienne od doświadczeń i polityk państw starej Unii, to w przyszłości minister spraw zagranicznych (jeśli takie stanowisko powstanie) będzie mówił ich, a nie naszym głosem. A jak kończy się dla Polski polityka zagraniczna prowadzona z perspektywy Paryża, Londynu czy Berlina nie trzeba chyba nikomu przypominać.
Wiara w to, że teraz będzie inaczej, że interesy Polski, Niemiec i Francji są już całkowicie zbieżne, jest naiwnością, głupotą lub złą wolą, za którą przyjdzie kiedyś Polsce drogo zapłacić. Tak jak przyjdzie jej płacić za
bon moty Sławomira Nowaka, dla którego dokopanie prezydentowi jest ważniejsze, niż polski interes narodowy. Trudno inaczej ocenić głupie, niesmaczne i niespecjalnie śmieszne żarty z prezydenta w rozmowie z Moniką Olejnik. I nawet jeśli informacje jakie podał są prawdziwe (biorąc pod uwagę wiarygodność Nowaka nie jest to szczególnie prawdopodobne), to ich wypowiedzenie trudno ocenić inaczej niż jako szkodliwe osłabianie pozycji prezydenta (a co za tym idzie i całej Polski) przed szczytem w Brukseli. I to w imię kilku punktów procentowych, jakie może on uzyskać dla Donalda Tuska.