Teutonick Teutonick
330
BLOG

Na Trzech Króli o „Koronie królów” (wbrew całkowicie zrozumiałemu przesytowi tematem)

Teutonick Teutonick Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

    Kolejna „burza” wokół TVP związana z firmowanym przez tę stację serialem pokazuje nam po raz kolejny mechanizmy oddziaływania mediów, które potrafią bez najmniejszej żenady, gdy tylko zajdzie taka potrzeba, ukręcić bat z… tej materii, w którą swego czasu w prześwietnej audycji Kuby Jeszcze Bardziej Wątłego jakiś żałosny ćpunek wkładał nasze narodowe flagi.

   Wcześniej była nadal kontynuowana telenowela pt. „Skandaliczne zwolnienia w TVP”, choć ostatnim czasem dziwnym trafem bywają one jakby nieco mniej skandaliczne, potem kolejny rozpisany na wiele odcinków serial związany z opolskim festiwalem piosenki, zakończony nieoczekiwanym happyendem, wreszcie nieudolna próba rozpętania „skandalu” związanego z playbackiem (rzecz przecież niespotykana na żadnych medialnych festynach) w finale Sylwestra w Zakopanem, no i wreszcie przyszła pora na „serial z serialem”, bo jak spodziewam się na jednosezonowej „bece” z dialogów i scenografii się nie skończy.

   Na „Koronę królów” ostrzono sobie zresztą ząbki od dawna, kiedy tylko pojawiły się wzmianki o zamyśle stworzenia „pierwszego w wolnej Polsce” serialu historycznego. Miał on być z gruntu fatalnie napisany i zagrany, tandetny, plastikowy i beznadziejny. I oto okazuje się, że ku westchnieniu ulgi wielu zainteresowanych tematem, nikogo w tej materii nie zawiódł. Oczywiście gdyby, tak jak podobno chcieliby niektórzy znawcy, aktorzy mówili językiem z XIV wieku, a po zgrzebnych worach, w które mieliby być ubrani, biegałyby wszy wielkości żuków gnojarzy, okazałoby się, że serial jest niezrozumiały dla szerokiej publiczności poza wąskim gronem kilku specjalistów od lingwistyki, do tego odrażający, brudny, zły, a co gorsza epatujący.

   Stara zasada kija i psa znajduje tutaj w pełni swoje zastosowanie. Niezamierzonym efektem ubocznym jest mimowolne nabijanie serialowi popularki, najpewniej ku nieskrywanej uciesze maestro Kurskiego, który notabene jak dla mnie jest pierwszym kandydatem do dobrej zmiany, ale raczej na kogoś innego, co jednak stanowi już osobną nomen omen historię.

    Zastosowanie ma tu kolejna zasada – nieważne jak, byleby mówili. Tak więc ci wszyscy , którzy przy każdej nadarzającej się okazji bardzo chcieliby poprzez uderzenie w TVP zaszkodzić obecnej władzy, po raz kolejny przestrzelili, co najwyraźniej pokazuje, że stopień przeciwskuteczności podejmowanych przez owe zawsze szczujne osobniki działań i ogólnie pojętego nieudacznictwa reprezentowanych przezeń środowisk, powoli osiąga wyżyny predestynujące do określenia rzeczonych jako w pełni modelowe.

   Osobiście nie spodziewałem się po tej produkcji niczego dobrego z dwóch powodów. Po pierwsze z zasady seriali nie oglądam, uważając 99,9% z nich za zwyczajną stratę czasu oraz kolejny uzależniacz dla ludzi, którzy zbyt małą satysfakcję i ilość wrażeń czerpią ze swojego codziennego życia.

   Osłabiają mnie dyskusje o kolejnych „sezonach” takiego lub innego gniota. Kilkukrotnie podejmowałem próby przemęczenia pojedynczego odcinka tego czy owego zachwalanego „zagranicznego” tytułu ze stajni HBO, a więc niejako z definicji, wedle opinii większości serialowych pożeraczy, pochodzących z samego panteonu tego rodzaju produkcji, każdorazowo z tym samym, zniechęcającym skutkiem.

   Oczywiście dopuszczam wyjątki potwierdzające regułę. Prócz nietypowych perełek takich jak  okazjonalnie oglądany „Świat według Kiepskich” z jego późniejszych serii czy wczesny „The Wire” (późniejszego jakoś nie miałem okazji obejrzeć, głownie ze względu na brak czasu przekładany wyznawaną w codziennym życiu zasadą samoograniczania) zaliczam do nich cały zbiór seriali PRL-owskich tworzonych jako zwarta, już w zamyśle zamknięta całość z „Karierą Nikodema Dyzmy”, „Alternatywami 4” czy chociażby serialem historycznym „Królewskie sny” na czele.

   Ten ostatni tytuł mógłby stanowić zresztą znakomity materiał porównawczy wobec najnowszej rewelacji TVP. I tutaj dochodzimy do punktu drugiego czyli opowieści  o tym „jak to wspaniale za komuny bywało” w dziedzinie naszej krajowej kinematografii.

   Nie będę się tutaj próbował wymądrzać na wspomniany temat i udawać, że wiem  skąd owo zjawisko wynika. Posłużę się za to jednostkowym przykładem wracając do czasów kiedy jako nastolatek z niecierpliwością oczekiwałem pierwszej telewizyjnej (oglądanie filmu w kinie zawsze uważałem za fanaberię połączoną ze stratą czasu – jaką można bowiem czerpać przyjemność z oglądania danego obrazu w towarzystwie przypadkowych ludzi, niespecjalnie mogąc zmienić pozycję przed ekranem, będąc narażonym na dudniące, rozpraszające odbiór przedstawianej treści filmu dźwięki dobiegające z głośników i niekiedy także od strony widowni, będąc pozbawionym możliwości wyjścia do lodówki czy toalety bez utraty wątku, nie mówiąc o ponownym odtworzeniu danego fragmentu – i do tego jeszcze miałbym za takie atrakcje uiszczać odpłatność we wcale nie najskromniejszej, zwłaszcza jak na kieszeń nastolatka, kwocie?!? – pozwolicie Państwo, że pominę w tym i tak już stosunkowo przydługim wtręcie ewentualne atrakcje, że się tak wyrażę, pozafilmowe) emisji filmu „Ogniem i mieczem”, mając w pamięci, do dziś robiące na piszącym te słowa jak najlepsze wrażenie, ekranizacje pozostałych części Trylogii realizowane przecież przez tego samego reżysera.

   I kiedy po kilku otwierających tą ekranizację scenach odszedłem od ekranu odrzucony od niego tanim efekciarstwem, nietrafioną obsadą, pastelowymi obrazkami i całkowicie niezrozumiałymi (nie wynikającymi dla przeciętnego widza i czytelnika z żadnych racjonalnych przesłanek) różnicami w stosunku do XIX-wiecznej klasyki, zwyczajnie pozbywszy się złudzeń odnośnie możliwości naszej rodzimej kinematografii okresu tzw. wolnej Polski.

   I znamiennym jedynie pozostaje, że po blisko 20 latach, przy okazji kolejnej „superprodukcji”, jakoś przez myśl mi nie przemknęło, że mógłbym na powrót owych złudzeń nabrać.

tencji przedmówcy, oczywiście pod z góry przyjętą tezę. Sądząc po częstotliwości stosowania w wypowiedziach medialnych tegoż jakże sprytnego zabiegu, można wysnuć teorię, iż należy on wręcz do elementarza szkoleń medialnych, które politycy różnych opcji niechybnie w łonie własnych ugrupowań z mniej lub bardziej udanym skutkiem przechodzą.

style='mso-spacerun:yes'>   Podobne podejście do zagadnienia wymaga być może jakiejś dozy empatii czyli takiej cechy, o której posiadanie sam siebie jakoś bym w innych sytuacjach w przesadnych ilościach nie posądził. Ale tym bardziej oznaczałoby to, że się da.

   Wyłączając rzecz jasna naprawdę ekstremalnie durne i zasługujące na potępienie (najlepiej pod postacią natychmiastowych, nieuchronnych oraz odpowiednio solidnie dozowanych, ku lepszemu zachowaniu w pamięci winowajcy, bęcków:) pomysły różnej maści imbecyli rzucających petardami prosto pod nogi istot żywych – niezależnie od tego czy pod tym terminem kryją się ludzie czy też zwierzęta, można rzec, że nie opowiadając się w tej sprawie wyraźnie po żadnej ze stron, wychodzę zwyczajnie z założenia, że od tego mamy rozum i wolną wolę aby umieć nauczyć się koegzystować ze sobą w społeczeństwie pomimo dzielących nas różnic, zwłaszcza w tak nieistotnych kwestiach jak różnorakie niespecjalnie kolidujące ze sobą sposoby na świętowanie końca roku.

   Istnieje w końcu cała moc innych, o wiele bardziej ważkich dziedzin, co do których różnice w poglądach stawiają nas w postawie konfrontacyjnej wobec siebie nawzajem w sposób zupełnie wystarczający.

   I moim skromnym zdaniem w niektórych spośród nich czasami faktycznie nie warto stawiać choćby kroku w tył. Ale większość z naszych codziennych spraw naprawdę do tego rodzaju kategorii nie sposób zaliczyć.

Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura