Polacy spokojnie przyjęli pojawienie się u nas pierwszych przypadków koronawirusa. W chwili, gdy piszę ten komentarz, nie widać wielkich objawów paniki. Państwo ma dosyć środków, by zabezpieczyć niezbędną pomoc. Służby medyczne i pozostałe służby państwowe jak na razie wyprzedzają sytuację. Pojawiające się na świecie problemy gospodarcze wprawdzie nam szkodzą, ale dzięki zdrowym finansom państwa są pod kontrolą. Widać rosnącą dyscyplinę instytucji i samych obywateli. To z polskiej inicjatywy zwołano naradę w UE dotyczącą walki z koranawirusem. Bez współpracy europejskiej może być problem z produkcją leków i koordynacją działań. Przy okazji okazało się, jak bardzo mieliśmy rację w sprawie relokacji imigrantów. Niekontrolowany napływ przybyszów przy narastającej epidemii mógł mieć dla śmiertelności ludzi skutki gorsze niż niejedna wojna. Również dla samych imigrantów.
Wyobraźmy sobie scenariusz alternatywny: prezydentem Polski jest Małgorzata Kidawa-Błońska, a premierem Borys Budka, ministrem zdrowia Bartosz Arłukowicz. Z powodu gwałtownie zmniejszonej liczby szpitali służba zdrowia nie byłaby w stanie przygotować oddziałów zakaźnych bez pozbycia się pacjentów. Szpitale prywatne zażądałyby za to ogromnych środków. Budżet, w którym w wyniku luki VAT-owskiej zabrakłoby pieniędzy, musiałby zostać znowelizowany kosztem emerytur, pensji nauczycieli i służb mundurowych. Brak komisariatów w małych miejscowościach i innych służb utrudniałby znalezienie potencjalnie zarażonych. Choroba rozszerzałaby się zdecydowanie szybciej.
Wśród kilkudziesięciu tysięcy imigrantów, w tym około 9 tysięcy przywiezionych legalnie, pojawiłyby się pierwsze ofiary choroby. Bojąc się izolacji albo deportacji w wyniku tego, że większość imigrantów przybyła nielegalnie w ślad za swoimi rodzinami lub przyjaciółmi, ukrywano by pierwsze objawy choroby. Epidemia ogarnęłaby błyskawicznie skupiska przybyszów i okoliczne miejscowości.
Upadające przedsiębiorstwa, i tak dotknięte wcześniej europejskim kryzysem, zażądałyby pomocy, której rząd nie byłby w stanie im udzielić. Rentowność papierów dłużnych wzrosłaby tak gwałtownie, że państwo miałoby ogromny problem z obsługą swoich wierzycieli.
W koalicji rządzącej doszłoby do ciężkiego kryzysu wokół polityki imigracyjnej, odpowiedzialności za kryzys i podziału malejących środków. Upadki kolejnych rządów byłyby normą aż do przyspieszonych wyborów.
Czy taki scenariusz byłby niemożliwy? Gdyby nie zmiany w 2015 roku, byłby to scenariusz najbardziej prawdopodobny.
Nie unikniemy kolejnych zakażeń, nie unikniemy też uderzenia fal kryzysu. Jesteśmy jednak do niego zdecydowanie lepiej przygotowani. Idziemy w nieznane, lecz na szczęście nie idziemy na ślepo i bez solidnego wsparcia.
Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" nr.11; data: 11.03.2020.