lendos lendos
1639
BLOG

Mój kler

lendos lendos Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 46

Kiedyś dałem się namówić przez znajomego, aby obejrzeć głośny film reżysera Smarzowskiego pt. Wesele. Był zachwycony obrazem, który wg niego pokazywał dosadny obraz «typowej, polskiej wiochy» A.D.2014. Zawiodłem się. Bohaterowie tej, przynajmniej w założeniu, komedii są groteskowo absurdalni. Każdy ma jakąś szczególną, negatywną cechę, która została wyolbrzymiona do zupełnie nierealnych romiarow. Głupek jest skrajnie głupi, chciwiec mógłby służyć za wzór w Sevres pod Paryżem, czarny charakter jest ciałem doskonale czarnym. Generalnie, polska wieś to kraina gorsza niż naszkicowana onegdaj piórem plagiatora i konfabulanta Kosińskiego. Omijać szerokim łukiem, bo zabiją, zgwałcą, okradną, poćwiartują i zawekują w słoiki dla syna studiującego w Warszawie. Smarzowski wziął się tym razem za polski kler, i jak wieszczą piewcy jego talentu, pokazał całą prawdę o polskim Kościele, obnażył potworne grzechy i hipokryzję księży. Z recenzji, trailerów i opisów wyłania się upiorna instytucja, której pracownicy zajmują się jedynie wyciąganiem pieniędzy od wiernych, molestowaniem ich dzieci, a wszystko to w przerwach pławienia się w luksusie. Dwór Nerona i Kaliguli to przy tym dobrze prowadzona, wiktoriańska szkolą dla dziewcząt z dobrych domów. Przekaz jest prosty. Kościelna trzoda i barany (nie trzódka i owce) musi być bezdennie głupia, że daje się posłusznie doić i wykorzystywać pasożytom w czarnych sutannach i koloratkach. U Smarzowskiego nie ma szarości. Jest ewangeliczne tak-tak, nie-nie, a w zasadzie tylko nie-nie. Nie ma dobra jest tylko zło. Nie ma miłości, jest tylko łajdactwo i gwałty na nieletnich. Nie ma służby i pomocy ale samo zdzierstwo i żądza pieniądza (jak kiedyś wykrzykiwała zmarła niedawno pieśniarka Jackowska tudzież Sipowicz). Prawda, co? Tak, gówno prawda, jak mawiał śp. Ksiądz Tischner. Jaki zatem jest mój kler? Ludzki. Bardzo ludzki. Księża, których poznałem, znałem, znam, a jest ich wielu, są ludźmi z krwi i kości. Jak każdy z nas, mają swe zalety i wady. Swoje tęsknoty i marzenia. Nie mają też wcale lekko, żyjąc wśród ludzi, ale trochę obok nich. Często w tłumie, ale nierzadko cholernie samotni. Nigdy nie doświadczyłem od nich zła. Sytuacje, w których ze strony księży coś było nie tak, były raptem dwie. Wybaczyłem, nie dbam więcej. Z resztą obaj już nie żyją. Pozostali, wnieśli coś dobrego w moje życie, w mój rozwój, odcisnął na moim charakterze jakieś piętno, lub przynajmniej sprawił, że mogę coś wspominać z uśmiechem na ustach. Nie będę wspominał ich z imienia czy nazwiska, nie jest to konieczne, nie wiem też, czy by sobie tego życzyli. Pierwszy był proboszczem mojej rodzinnej parafii. Parafianie bardzo go szanowali i lubili pomimo jego zamiłowania do głoszenia kazań, których było zazwyczaj trzy. Pierwsze po rozpoczęciu Mszy św., drugie po Ewangelii, oraz trzecie przy okazji ogłoszeń. Wydłużało to niedzielną sumę do ponad 90 minut. Z tego też powodu, spora część podeszłych wiekiem kobiet wybierała wcześniejszą, dla dzieci, okupując przy tym ławki, podczas kiedy dzieciarnia i jej udręczeni rodzice musieli tłoczyć się w nawie głównej, oraz bocznych, małego, drewnianego kościółka. Dzięki niemu zacząłem doceniać cnotę umiaru, przynajmniej w mowie, chociaż szczerze napisawszy, do dzisiaj mam z tym problem. Kolejny, którego wspomnę, był poczciwym Michalitą, który po uroczystości naszej I Komunii świętej, miał pojechać na misje do Afryki i przywieźć nam stamtąd małpkę. Nie wiem, czy pojechał, fakt, małpy nie dostarczył. W życiu nie zawsze trzeba wypełniać dane obietnice. Jego współbratem był następny ksiądz, który podczas katechezy opowiadał nam dowcipy (dostosowane do naszego wieku) oraz opowiadał historie mrożące krew w dziecięcych żyłach, przypominające nieco opowieści E.A. Poe. Dzięki nim, autentycznie czekałem na moją pierwszą w życiu, pełną Eucharystię. Lał deszcz, było zimno, kaplica pachniała świeżo związanym cementem, w parze stałem z P., synem kapitana MO, mojemu ojcu zacieła się klisza w radzieckim aparacie, więc nie mam czarnobiałych zdjęć, za to kolorowe wspomnienia. Potem był brat szkolny, oaza cierpliwości do czysto męskiej klasy (ewenement w rzeczywistości koedukacyjnego PRL-u), która była kolekcją dziwnych indywiduów, z jeszcze dziwniejszymi pomysłami w głowach. Tolerował nawet to, jak klasa przerabiała w locie pobożne piosenki, dokładając tam śmieszne i absurdalne rymy (np. “I chwalili Ojca, który w Niebie jest! ZKS!”).  W mieście działał też inny proboszcz, obecnie emerytowany biskup jednej z pomniejszych, polskich diecezji. Głosił niemiłosiernie długie, egzaltowane, pełne patosu, romantyczne kazania, których tematami przewodnimi były na zmianę zepsucie moralne Polaków, lub częściej, chwalebna historia wielkości i zwycięstw narodu zestawiona z tragiczną niewolą, pod brudną onucą komunistów. Słuchanie tychże jakoś mi wtedy odpowiadało, do tego bardzo przydało na lekcjach języka polskiego. Nie wiem czemu, ale panie polonistki hurtem uwielbiały pompatyczny i kwiecisty styl wypracowań wzorowanych na twórczości urzędnika galicyjskiego du Perelle, który zasłynął onegdaj pisaniem wyrafinowanych rozporządzeń dotyczących jakichś bzdetów ;). Następna postać z filmu moich wspomnień to ksiądz, który zdjął sutannę, aby związać się z kobieta. Prowadził w mieście chór. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że był kiedyś kapłanem. Bardzo mnie zastanawiały niepasujące do siebie fakty. Znał łacinę, modlił się wręcz godzinami w odwiedzanych przy okazji koncertów świątyniach, głęboko przeżywał uczestnictwo w Mszach św., ale nigdy nie przystępował do komunii św. Zaszczepił u mnie zamiłowanie do muzyki sakralnej, którą przeżywał całym sobą. Żadnego utworu nie słucham tak często, jak wielkiej Mszy C-mol Mozarta. Dziki śpiewaniu w jego chórze miałem okazje odwiedzić kraje Europy Zachodniej, w latach największej szarzyzny dożywającego swych dni Pr Lu, po zakończeniu stanu wojennego. Podrożę kształcą, to prawda, bardzo poszerzyly moje horyzonty. Wtedy to, w moim sercu zakiełkowało coś, co doskonale opisuje niemieckie słowo “Fernweh”. Zamiast do najbliższego ogólniaka poszedłem do odległego technikum, potem na studia do stolicy, aż wreszcie wyemigrowałem z Polski. Przytoczę tutaj anegdotyczne zdarzenie. Za PRL-u kolekcjonowało się dziwne rzeczy. Np. puste puszki po napojach. Ściana z blaszanego złomu na meblościance z paździerza była wtedy powodem do dumy i zazdrości sąsiadów, jaką teraz wzbudzać możne tylko nowy, lśniący Passat w tedejku. ;) Mialem kolegów, którzy z poświęceniem szperali w śmieciach miejskiego hotelu, gdzie nocowali goście z zagranicy, w poszukiwaniu drogocennych opakowań z aluminium. Nasz chóralny autobus zatrzymał się na parkingu niedaleko Triestu, po stronie włoskiej. Stoimy w małej grupce kolegów, gdy nagle, jeden z nas mówi: “Zobaczcie, jacy debile tu mieszkają. Wyrzucają puszki do śmieci.” Zachód szybko nas zepsuł, pod koniec trasy koncertowej, jak ostatni burżuje, wyrzucaliśmy puszki po coli, fancie czy sprite. Teraz wspomnę księdza katechetę z mojego technikum, który bardzo szybko mnie rozszyfrował i przy jakiejś okazji wypowiedział słowa, które po raz pierwszy wyciągnęły na powierzchnię mojej świadomości mą prywatną, osobistą pychę. “Ty pewnych grzechów nigdy nie popełnisz nie dlatego, że jesteś lepszy od innych, tylko dlatego, że czujesz się lepszy od tych którzy je popełniają.” To chyba najkrótsza, i jedna z najważniejszych katechez w moim życiu. Zawsze miałem naturę kota – samotnika, który nie specjalnie lubił ludzi i ich, upierdliwe czasem, towarzystwo. Fakt, że założyłem rodzinę traktuję w kategoriach namacalnego cudu ;) Tak więc stroniłem od duszpasterstw akademickich i nie miałem zbyt wielu kontaktów z księżmi (poza zwyczajnym uczestnictwem w obchodach świąt, czy niedzielnych nabożeństwach). Dwa razy wpadł do nas jakiś kapłan po kolędzie, która miała podobny przebieg, jak u mnie na blokowisku, z dwiema różnicami. W pokoju mieliśmy istny chlew i nikt nie udawał, ze ma zeszyt do religii. Generalnie było fajnie. Ksiądz się cieszył, że studiujemy w Warszawie i przyjmujemy go po kolędzie, my cieszyliśmy się z wizyty miłego, niespodziewanego gościa, który długo nie narzucał się swoja obecnością, nie wspomniał też o okolicznościowej kopercie z ofiarą.  Potem świat zmienił się na lepsze. Po znalem swoją przyszłą żonę. Tutaj zakończę krótkie opisy epizodów z życia księży, których poznałem. Jest też wielu innych, z którymi obecnie, po części, piszę historię mojego życia. Wspaniałych ludzi, ciężko pracujących, uczciwych, oddanych służbie ludziom i Kościołowi. Na koniec wrócę na moment do filmu Smarzowskiego. Przychodzi mi na myśl scena z innego, świetnego filmu P. Szulkina pt. «Wojna światów – następne stulecie». Główny bohater, gwiazda dziennikarstwa Iron Idem, w swoim autodafe pokazuje istotę telewizyjnego kłamstwa i jego własnej popularności. Mówi, ze tym bardziej publiczność go kochała im głupsze były jego programy. Dlaczego, bo patrząc na ekran, mogli czuć się lepsi. Dlatego wielu pogna do kina, tylko po to, aby przez chwilę móc unieść się świętym gniewem, dowartościować, poczuć lepszym, oglądając «całą prawdę, tylko prawdę i gówno prawdę» wg Smarzowskiego.

lendos
O mnie lendos

Cenię sobie szczerych ludzi i prawdziwych przyjaciół. Lubię włoską kuchnię, szwajcarskie sery, polskie ogórki kiszone oraz czarny humor. Jestem miłośnikiem muzyki klasycznej, głosu Barbary Hendricks, oraz motocyklistą. Jestem wierzącym Chrześcijaninem wyznania rzymskokatolickiego a przy tym poszukującym sceptykiem. Zamieszkuję na stałe w Szwajcarii - mojej drugiej ojczyźnie z wyboru. Piszę (chwilowo do szuflady) mini powieści. Udzielam się społecznie. Czasem coś opublikuję w prasie polonijnej. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo