Pan mecenas Gołąb jest stołecznym prawnikiem. Niegdyś blisko współpracował z panem Markiem Sawickim – odwołanym w niesławie ministrem rolnictwa z ramienia PSL. Był też członkiem rady nadzorczej „słynnej” spółki Elewarr oraz pełnomocnikiem prezesa Agencji Nieruchomości Rolnych. Ponieważ zaś mówimy o PSL, w głowie od razu zapala się lampka ochronna: oho, będzie ciekawie i na pewno ze stratą dla Skarbu Państwa. Trzeba jednak przyznać, że koalicjant Platformy Obywatelskiej na taką opinię solidnie zasłużył przez wiele lat działalności publicznej. A zatem. Pan Gołąb został w zeszłym roku (decyzja sądu) syndykiem spółki akcyjnej Poldim. Poldim jest w stanie upadłości likwidacyjnej, bowiem nie zdołał poradzić sobie z kontraktami autostradowymi i zwalnia pracowników na potęgę. Wypada więc – zgodnie z definicją syndyka – przeprowadzić firmę za rączkę bez większej straty dla wszystkich zainteresowanych. Nie zapominajmy również o tym, że taki syndyk to funkcjonariusz publiczny i jego obowiązkiem jest dążyć do jak najkorzystniejszej sprzedaży majątku upadającej spółki by uregulować jak najwięcej zaległości. W wypadku Poldimu długi sięgają ponad 100 milionów złotych a jednym z największych wierzycieli jest właśnie Skarb Państwa (którym PSL współrządzi, ale o tym za chwilę).
Jedną z pierwszych decyzji pana mecenasa jako syndyka była wymiana członków rady nadzorczej w spółce-córce (Poldim-Mosty, część majątku likwidowanej spółki-matki) i mianowanie się przewodniczącym (wynagrodzenie rzędu 3 tysięcy złotych za jedno posiedzenie rady). Następnie odwołał wiceprezesa do spraw finansowych i powołał na wolne miejsce pana Tadeusza Łukasika, oferując mu trzyletnią kadencję i pensję w wysokości pięciokrotnego przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw – jakieś 20 tysięcy złotych miesięcznie. Oni się tam zresztą wszyscy dobrze znają: nazwisko Łukasik występuje na „taśmach PSL” gdzie brat pana Tadeusza, Władysław rozmawia ze swoim imiennikiem, panem Serafinem (skądinąd obecnie bardzo wstydliwym tematem dla PSL-u, „zaskoczonego” jego wybrykami) przekonując go, że pan mecenas Gołąb jest „bardzo ważną osobą w tym układzie”. Wprawdzie na taśmach rozchodzi się o budowanie domów, ale jak widać – układów ci u nas co niemiara. Naturalnie możemy przyjąć, że pan Tadeusz Łukasik jest świetnym ekspertem od upadłych spółek i zasługuje na swoją nielichą pensję, bowiem daje gwarancje że my wszyscy – jako Skarb Państwa, czyli wierzyciele spółki Poldim – otrzymamy swoje pieniądze co do grosza.
Na korzyść dwójki dżentelmenów którzy z taką ofiarnością starają się bronić spółkę przed arcytrudnym procesem upadłości świadczy jeszcze coś innego. Rzadka jak na dzisiejsze czasy skromność i małomówność, wynikająca zapewne z przepracowania i poświęcania każdej wolnej chwili ratowaniu miejsc pracy i dbaniu o spłacenie zaległości względem Skarbu Państwa. Pan Gołąb był tak przepracowany, że wyjechał na urlop zagraniczny i nie ma z nim na razie kontaktu – z pewnością jest to urlop dla poratowania zdrowia, nadwątlonego trudami pracy jako syndyk. Z kolei pan Łukasik odebrał wprawdzie telefon, ale gdy zorientował się że rozmawia z przeszkadzającymi w jego obowiązkach dziennikarzami odłożył słuchawkę i mimo dalszych prób nie udało się zadać mu kilku pytań. Coś tam przed rozłączeniem się przebąkiwał, że jest w banku – najwyraźniej niestrudzony działacz partyjny poszukuje wszystkich metod, każdej brzytwy byleby tylko wyprowadzić spółkę Poldim na spokojne wody. Wszak 20 tysięcy miesięcznej pensji wypłacanej przez upadające przedsiębiorstwo zobowiązuje do większej niż zwykła dbałości.
Jednego nie można PSL-owi odmówić. Pewnej takiej szczerości intencji. Oni naprawdę są święcie przekonani, że skoro są w obozie zwycięzców to po pierwsze nikt ich nie sądzi, a po drugie wszystko im wolno i wszystko się należy. Pal licho, że zamiast ciąć koszty w upadającej spółce zatrudnia się znajomka z nieprzyzwoicie wysoką pensją, chociaż powszechnie wiadomo, że spółka powinna spłacić dług państwu. Akurat to w PSL-u nikogo nie rusza, skoro oni sami jako ugrupowanie są dłużnikami Skarbu Państwa i tylko cudownej (acz wybiórczej) przychylności pana ministra Rostowskiego zawdzięczają rozbicie zaległości na raty. Za jakiś czas znowu zawalczą o umorzenie odsetek (jak nazwać partię, która przekłada interes partyjny nad państwowy?) i może się uda zapłacić jak najmniej. A byli tacy, co się dali panu Piechocińskiemu nabrać, że po demokratycznym wyborze nowych władz wszystko się zmieni, że przyjdzie nowe…akurat. Wiele partii mogłoby aspirować do tego mało zaszczytnego grona, ale „Koniczynki” od dawien dawna mocno trzymają się na podium najbardziej szkodliwych ugrupowań dla polskiego budżetu i życia politycznego.
Inne tematy w dziale Polityka