Na wstępie dla przyzwoitości: to nie ja wymyśliłem zwrot „bigbraderyzacja polskiej polityki”– użyła go kilka lat temu komentatorka na blogu Kataryny – Alicja. I moim zdaniem jest to jedno z najbardziej trafionych określeń na polską symbiozę pomiędzy„oglądaczami mediów” a „aktorami sceny politycznej”
Na czym polegał fenomen Big Brothera?
Po pierwsze na grzebaniu w ludzkich animozjach. Uczestnicy byli jak rybki w akwarium – „pływali” sobie w swoim ekosystemie. Zupełnie bez związku z rzeczywistością po naszej stronie szyby. Ich relacje – co kto komu wygarnął, kto kogo przytulił a kto kogo odepchnął – urastały do rangi tematu dnia.
Po drugie generalną zasadą wszystkich tego typu scenariuszy była selekcja negatywna - sympatię idolom okazywano poprzez eliminowanie ich konkurencji w głosowaniu sms-owym. Telewidz mógł bezlitośnie eliminować osobę z którą sie nie utożsamiał – kilkoma ruchami kciuka na klawiaturze telefonu okazywał jej swoją wyższość i pogardę. Każdy grymas, każda słabość, każda chwila prywatności była wystawiona na bezlitosny werdykt. Emocje uczestników musiały być jednak „podkręcane” żeby gawiedź przed telewizorem nie musiała się posiłkować jakąkolwiek życiową mądrością czy doświadczeniem. W reżyserce wymyślano więc coraz to nowe zadania i aranżowano sytuacje będące źródłem konfliktów i wybuchów wyrazistych emocji.
Największym fetyszem był jednak całkowity brak związku pomiędzy realnym życiem a wydarzeniami tworzącymi rzeczywistość aktorów Big Brothera – uczestnicy byli na wiele miesięcy odizolowani od informacji spoza ich „ekosystemu” – to nakręcało atrakcyjność programu.
Dokładnie ten sam serial mamy dziś emitowany we wszystkich niemal mediach. Polityczny „big brother” wsiąknął już w naszą mentalność i nawet nie zauważyliśmy kiedy realne problemy codziennego życia – trudności z dostaniem się do lekarza, coraz większe koszty życia, coraz mniejsza realna wartość zarobków, coraz bardziej ciasna pętla biurokratycznych wymogów – przestały mieć cokolwiek wspólnego z aranżowanymi „ustawkami” w telewizyjnych studiach.
Komu opłaca się dziś w Polsce „polityczny big brother”? Jaki elektorat najlepiej się przy nim bawi przed telewizorem?
Tomasz Lis na słynnej już konferencji na Uniwersytecie Warszawskim ***, 17 marca 2010 roku powiedział: „Jestem wystarczająco inteligentny żeby pracować w telewizji ale nie żeby ją oglądać”. Kontekstem dyskusji było zjawisko „głupienia społeczeństwa” które oczekuje rzekomo od dziennikarzy aby traktowali telewidza jak (cytuję za red. Lisem) – barana, i prezentowali mu magiel który przyciągnie uwagę. Wtedy ów „baran” się zainteresuje i nie przełączy na inny kanał.
Paradoksem jest fakt że jeśli istotnie – jak twierdzili uczestnicy owej dyskusji – społeczeństwo głupieje i chamieje to ów proces ma się nijak do ciągłego wzrostu liczby obywateli ze średnim i wyższym wykształceniem. Ergo albo chamstwo nie jest zależne od poziomu wykształcenia albo oświata aplikowana społeczeństwu jest – powiedzmy – w zbyt małym stopniu ogólnokształcąca.
Tak czy owak efekt jest jeden: im więcej „big brothera” w debacie publicznej tym mniej zainteresowania dyskusją o problemach życia codziennego. „Polityczny big brother” – czyli podkręcanie międzyludzkiej interakcji w debacie jest więc bardzo na rękę władzy która sobie nie radzi w administrowaniu państwem.
Nie ma więc jakiegoś specjalnego paradoksu że największy „magiel” jest w audycjach tych dziennikarzy którzy akurat całkiem przypadkowo z ową władzą sympatyzują. Tomasz Lis czy Monika Olejnik są w tej kwestii wręcz mistrzami. Najważniejszą kwestią w debacie publicznej staje się co kto komu powiedział i co ten ktoś odpowiedział. A „wielki brat” spokojnie patrzy.
Jeśli chcielibyśmy empirycznie sprawdzić tą tezę to wystarczy spróbować pogadać na tematy realnych problemów życia codziennego z jakimkolwiek pierwszym z brzegu „oglądaczem” takich audycji jak „Tomasz Lis na żywo” czy fanem „Siódmego dnia tygodnia” - rozmowa co prawda po kilku zdaniach przerodzi się w kłótnię, ale usłyszymy za to cały wachlarz cytatów kto komu nasobaczył w takim czy innym studiu.
Wcale się nie dziwię że pojawiają się coraz częściej postulaty żeby spróbować zacząć rozmawiać o ideach i o definicjach a nie o uczestnikach programów. Po prostu ludzie już rzygają polskim „politycznym big brotherem” – z rozmysłem oderwanym od rzeczywistości.
***
Inne tematy w dziale Polityka