„W górach jest wszystko co kocham” – taki napis mignął mi kiedyś na ścianie bacówki na Jamnej. Gdzie bacówka na Jamnej a gdzie Himalaje? A jednak. Jest jakiś wspólny mianownik – nawet jeśli mało widoczny dla większości ludzi. Wojtek Kurtyka – jedna z chodzących ikon światowego himalaizmu napisał kiedyś (chyba po zrobieniu nowej drogi na Trango Tower) że:
„jeśli ktoś ma w sobie romantyzm gór to znajdzie go choćby w skałkach pod Krakowem, ale jeśli nie ma to nawet w Himalajach go nie napotka” (cytowałem z głowy więc może w oryginale jakieś słowo brzmiało inaczej – sens był jednak dokładnie taki sam).
Po co więc ludzie jeżdżą w Himalaje? Paradoksalnie pewnie z bardzo podobnych powodów z jakich wspinają się w skałkach Jury czy dolnośląskich Sokolików, wchodzą na Babią Górę, Śnieżkę , bieszczadzkie Połoniny, albo jeżdżą w Alpy. „Każdy ma swój Everest” – swoje własne antidotum na bardzo podobne ludzkie potrzeby. Z górami jest trochę tak jak z ekonomią – najwięcej można zyskać tylko tam gdzie jest też duże ryzyko że się straci. Jedni inwestują i ryzykują utratę pieniędzy żeby osiągnąć zysk – inni podejmują ryzyko i znoszą niewygody żeby jak nigdzie indziej zrozumieć cel życia. Żeby się go nauczyć – nauczyć się siebie samego.
Jeden z blogerów Salonu – Mab, powiedział kiedyś „jeśli życie cię przewróci to góry cię podniosą” i musze przyznać że te słowa pewnie zawsze będę miał w głowie. Bo czy nie właśnie dlatego idziemy Doliną Strążyską, trzymamy kurczowo zimne i mokre łańcuchy Orlej Perci albo ustawiamy się wygodniej na nogach żeby wsadzić „kostkę” i wpiąć linę w ścianie czołowej Mięguszowieckiego Szczytu? Góry podnoszą nas z braku wiary w siebie, czasem dają nadzieję utraconą na nizinach, czasem leczą z samotności a czasem ze zgiełku. Po to chodzimy w góry – a czy wędrujemy beskidzkim lasem, bieszczadzką połoniną, czy ostrożnie wchodzimy po klamrach Orlej Perci albo pokonujemy przewieszkę na zachodniej ścianie Kościelca ma drugorzędne znaczenie. Czy w Himalaje jeździ się po coś innego? – „W górach jest wszystko co kocham”...
Jest jednak cena. Tadeusz Piotrowski, Dobrosława „Mrówka” Miodowicz – Wolf, Zygmunt „Zyga” Heinrich, Eugeniusz Chrobak, Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Piotr Morawski, Maciej Berbeka, Artur Hajzer – wymieniłem tylko „ikony” polskiego himalaizmu ostatniego dwudziestolecia, choć przecież Himalaje pochłonęły jeszcze co najmniej drugie tyle polskich wspinaczy.
Myśl o tym kto następny wbrew woli ciśnie się do głowy... Czy wymienienie nazwisk zabrzmi jak wyrok? Przecież zginęła już chyba ponad połowa dawnej czołówki – i to często ludzi, którzy jak Heinrich, Chrobak czy Berbeka uchodzili za wzory doświadczenia i górskiej rozwagi.
Łatwo jest oskarżać ludzi – szukać w nich winy i braku odpowiedzialności – najlepiej żeby samemu błyszczeć moralizatorstwem. Polacy ginęli w Himalajach z różnych powodów: Tadeuszowi Piotrowskiemu odpiął się rak podczas zejścia z K2, Heinricha i Chrobaka zabiła lawina która pochłonęła obóz na przełęczy Lho La, Wanda Rutkiewicz w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach zginęła pod szczytem Kanczendzongi, Jerzy Kukuczka zbyt rzadko zakładał punkty asekuracyjne na ostatnim wyciągu przed granią Lhotse – choć nigdy się nie dowiemy czy było możliwe asekurować się inaczej, Piotr Morawski wpadł do szczeliny dosłownie kilkadziesiąt metrów od namiotu - tragiczny i bezlitosny pech.
Nie ma jednej przyczyny – jednego błędu technicznego ani jednej chorej namiętności za którą można by było oskarżyć polskich himalaistów. Problemem być może jest jednak to, że himalaizm zbyt łatwo przyjął na siebie flesze fotoreporterów i medialny aplauz. Za dużo ludzi, za duża presja środowiska, sponsorów, mediów.
W sezonie 1986 roku na zboczach Czogori (K2) zginęło 13 himalaistów, w tym troje Polaków. W tamtym sezonie u stóp K2 był po prostu tłok – swoje bazy założyło 26 wypraw … A góry nie darują kiedy się je lekceważy. Za dużo ludzi.
Inne tematy w dziale Rozmaitości