REBE I RACHELA
- Rebe, czemu ty nie traktujesz mnie jak kobiety i odsuwasz się, spuszczasz wzrok?
- Rachel, toż właśnie dlatego, że traktuję cię jak kobietę – odsuwam się.
- Nie rozumiem.
- Rozumiesz…
Rachel chrząknęła, zmrużyła na wszelki wypadek oczy, by trudniej było w nią zajrzeć i zaczęła przebierać pozbierane po drodze owoce i warzywa, które niosła w chuście. Była szczęśliwa, że spotkała go po drodze i mogła do niego dołączyć. Było do kogo gębę otworzyć. A i on jak coś powiedział, to albo boki zrywać, choć niby taki pobożny, albo pół dnia myśleć. No i mogła część swoich rzeczy wrzucić na jego wózek, żeby plecy mogły odpocząć.
- Rabi, czy my uciekamy?
Spojrzał na nią uważnie.
- Bo ja uciekam. Chcę zmylić ślad, by mnie nie dopadła, ta zmora. Bieda, rabi, to przed nią uciekam. Zostawić musiałam dzieci, po to by kiedyś do nich wrócić i do swojej matki i wypłoszyć od nich, od całej mojej rodziny raz na zawsze biedę. Ale na razie uciekam. Muszę.
- Myślę, że jak człowiek spokojnym głosem, wiele razy, mówi „muszę”, to Bóg go zrozumie.
- Ładnie mówisz, Rabi, ale jeśli tak ładnie mówisz, to czemu nie zostałeś u tych, którym brak mądrych słów? Przed kim ty uciekasz?
- Masz rację, Rachel. Ja też uciekam. Na chwilę się zadumał, po czym zaczął cichutko śpiewać.
- Moje „muszę” Bóg też usłyszał… Wiesz, Rachel, są różne ptaki, drapieżne i wysokogórskie, ale też są drobne, roślinożerne, dolinne. Na ogół ich drogi się nie krzyżują. Ale czasem jest tak, jakby matka natura coś przeoczyła, zaspała. I wtedy ten z bardziej tępymi pazurami ustępuje miejsca. Po krótkiej walce, w której sypią się pióra. O, takie jak te. Schylił się i podniósł dwa duże pióra i jedno mniejsze o innym kształcie. Wtedy jeden z ptaków, jeden z gatunków zmienia las albo zbocze góry albo wybiera inny łańcuch górski. Czasem dwóch w jednym miejscu – to za dużo. Wtedy jeden zmienia miejsce. Bo nie lubi siebie drapieżnego. Bo coś wzywa w dal. Do całkiem nieznanych ludzi. Nie dlatego, iżby sądził, że za horyzontem znajdzie bardziej pobożnych. Nie. Ludzie wszędzie są podobni. Raz wte, raz wewte, jak szale wagi po rzuceniu na nią towaru.
Zaczęły się wynurzać gwiazdy. Zaraz za nimi wychylił się zza czerni drzew, jak ich pasterz, jasny księżyc.Tak jeszcze chciała rabiego o coś zapytać, skorzystać z okazji, bo może jutro ją odprawi. Ale oczy zbyt się jej kleiły, po tej tułaczce w skwarnym kurzu dnia. Jeszcze skrawkiem świadomości poczuła jak on ją przykrywa swoim chałatem odgradzając od przenikliwie bijącej od pobliskich bagien chłodnej wilgoci i pochłonął ją litościwy sen.
- Niech myśli, że ja też uciekam – powiedział do siebie i uśmiechnął się. Będzie jej lżej znosić rozłąkę z rodziną. I pomyślał: ja nie uciekam, ja badam ścieżki Pańskie. Tak mu się spodobała ta konstatacja, że twarz zrobiła mu się tak jaśniejąca, jak błyszczący oślepiająco po lewej stronie – księżyc. Ułożył się opierając głowę o pień. Wpatrywał się w gwiazdy, by po ich mruganiu odgadnąć, czy jutro upał choć trochę zelżeje.
Podniosła się z prowizorycznego posłania z dziwnie zmierzwionymi włosami. Już pierwsze promienie słońca przebudzały ją ale przeciągała chwilę, gdy trzeba będzie wstać. Pół leżąc i patrząc gdzieś w głąb nieodległego lasu zaczęła mówić.
- Wiesz, rabi, miałam dziwny sen. Nie to, że straszny, ale taki, jakby to powiedzieć, niepojęty.
- No to mów, co tam ci się roi w pięknej główce.
- Były dwa drzewa. Jedno liściaste, drugie iglaste. Na tym liściastym, na jego gałęziach, dosłownie na każdej gałęzi siedziały rzędem jakby takie nuty. Widziałam kiedyś w śpiewniku u księdza, jak chodziłam śpiewać na chór, widziałam takie nuty na sznurkach posadzane. I wiesz, nagle jedna z tych nut spadała jakby piętro niżej i strącała tę, która tam była. Ta strącona leciała znowu niżej i zrzucała inną. Gdy spadały na niższe gałęzie – zmieniały się w kolorowe ptaki i zaczynały hałasować. A na głowie miały te ptaki jakby czubki, albo małe rogi, niektóre jeden, inne dwa. I po chwili już całe drzewo się trzęsło i straszny był hałas tych ich różnych głosów. Święty by się w tym nie dopatrzył żadnej melodii – ino gwar, świst i pisk i jakieś kawałki trochę bardziej melodyjnych treli. Istny odpust na targowisku albo jaka noc świętojańska w knajpie.
- A drugie drzewo?
- Nie musisz mnie poganiać i podpowiadać. Sklerozy jeszcze nie mam. Na gałęziach drugiego drzewa, tego iglastego, siedziały jakieś dziwne ludki w kubraczkach. Różnokolorowe kubraczki, ale wszystkie miały jeden wzór – małe gwiazdki. Ludki miały długie brody. Pokazywały sobie coś na palcach, w milczeniu, nic nie mówiąc. I nagle jeden z nich skoczył na dolną gałąź i wszystkie pospadały po chwili pod drzewo. Zaczęły szarpać się za brody śmiejąc się i kotłując. I obudziłam się. Co to mogło znaczyć, rabi? Zły to, czy dobry sen? U nas się mówiło: sen mara, bóg wiara. Nie wiem, co myśleć…
- Czasem, Rachel, i Bóg wiara i sen wiara. Po co się bać? Żeby drzewo zaczęło się trząść? Zrozumiesz sen, gdy przyjdzie pora.
- Gadasz zagadkami. A tobie coś się śniło? Zmarzłeś chyba, bo obudziłam się nakryta twoim chałatem.
- Tak. śniło mi się, że jakaś kobieta powiedziała do mnie dwa słowa. Usłyszałem wyraźnie wymówione „z powrotem”. I trzymała w dłoniach igłę. Ale nie wiem, co to miało znaczyć. Pewnie wkrótce się dowiem. Nie ma pośpiechu – skwitował krótko i oddalił się na pobliską łakę z czarną książeczką w dłoni. Począł recytować ściszonym głosem pierwsze wersy „Pieśni nad Pieśniami”:
„Niech mnie ucałuje pocałunkami swych ust!
Bo miłość twa przedniejsza od wina.
Woń twych pachnideł słodka,
olejek rozlany - imię twe,
dlatego miłują cię dziewczęta”.
- Czemu, rabi, ty tak często mówisz na głos psalmy? – zapytała ogryzając już drugą kolbę kukurydzy. Ranek był rześki, ale czuło się jak od wschodniej strony szykuje się do uderzenia fala wibrującego gorąca. Przyłapał siebie na przyglądaniu się jej twarzy, gdy głowę miała pochyloną nad głównym posiłkiem dnia. Po przemyciu wodą z pobliskiej rzeczki miała zadziwiająco gładką cerę. Jakby była własną córką.
- Uczysz się na pamięć? Może ciebie wyrzucili z miasteczka, bo niedouczony jakiś byłeś i teraz przygotowujesz się do egzaminu w innej gminie, co? Próbowała przenikliwie popatrzeć na niego. Ale niektórym ludziom jest z przenikliwością jakby nie do twarzy, tracą wtedy większą część swego piękna. I tak było z nią. Sama to poczuła, że się wygłupia z tą powagą i spróbowała obrócić wszystko w żart.
- Ech, Rabi, ty wagarowiczu – i zaśmiała się perlistym śmiechem, nie muszącej być przenikliwą, żeby być uroczą, kobiety.
- Czemu śpiewam psalmy? A czemu ty, żegnając się z dzieckiem, nim wyruszyłaś w drogę, spojrzałaś mu na długą chwilę głęboko w oczy? Z tego samego powodu.
- Gadanie. Co ma piernik do wiatraka? Czy psalmy to twoje, Rabi dzieci? Żegnasz się z nimi? Ej, rabuniu, chyba mi tu jakieś farmazo… - ugryzła się w język – znaczy się, jakieś te, no, niestworzone historyje wygadujesz.
- Dzieci, mówisz Rachel. Może i dzieci. Słowo to dziecko człowieka. Nigdy nie dorastające, wciąż potrzebujące troski. Ale ludzie wolą własne wyobrażenia od prawdziwych słów. A prawdziwe słowa unoszą się w powietrzu. Rodzą się pośrodku szukających się oczu. I obracamy się, krążymy pośród osieroconych, przemarzniętych, prawie niewidzialnych, niczyich dzieci. Pośród porzuconych słów, pośród dzikich dzieci…
Słuchała go. Mało rozumiała z tej poezji – jak to sobie w myślach nazwała. Ale coś kazało jej w skupieniu słuchać.
- A wśród dzieci są takie szczególnego rodzaju, szlachetnego rodu. Mające setki, tysiące lat. W ich żyłach płynie niebieska krew, co sprawia, że czas je omija szerokim łukiem. I albo my ich szukamy, albo one nas wzywają. Najczęściej jednak tułają się i walają po rowach, ostępach…Dlatego trzeba je zbierać w kosze, w święte księgi, bo rozum jednego człowieka zbyt jest rozedrgany, by je za każdym razem odkrywać na nowo.
- W kosze, jak owoce? – wyrwała się, żeby potwierdzić że słucha i nadąża.
- Tak – uśmiechnął się. Jak owoce w plecionych koszach… Ale ty przebieraj te swoje owoce, bo trzymasz w ręku jedno jabłko już chyba z 5 minut.
- Spokojnie, rabuniu – powiedziała spojrzawszy na chustę pełną gruszek i jabłek. Niektóre gruszki były częściowo rozgniecione i już zaczynały wokół nich krążyć osy.
- A śpiewam psalmy nie zawsze, gdy mi lekko na duszy i jasno. Czasem zaczynam śpiewać, gdy czuję, że moje myśli chętnie poszłyby w szkodę. Widziałaś tam u siebie we wiosce muzykantów i jak ten od skrzypek, stroi je? Tak i ja nastrajam swoje myśli psalmami, by mi potem grały nie fałszując.
- Aha – powiedziała nie do końca przekonana tym porównaniem. Ponieważ właśnie osa zaczęła krążyć niebezpiecznie blisko jej szyi, z niejakim zadowoleniem porzuciła ten nielekki krąg rozważań, by ją odgonić i by wytrzeć z odsłoniętych części ciała ślady lepkiego soku dzikich owoców.
- Rebe, czemu ty się boisz kobiet?
- Coś ty znowu wymyśliła… Czegóż tu się bać – powiedział z dziwnym spokojem w głosie.
- Nie gadaj, rabi. Boisz się. Widzę jak cofasz dłoń, gdy ją niechcąco trącam. Może ty myślisz, że kobieta to narzędzie szatana? W naszej wsi był ksiądz, który często z ambony tak mówił i dlatego nakładałam nieraz z pięć kilometrów drogi, żeby iść na mszę do sąsiedniej wsi. Nie chciałam tego słyszeć. A i mojemu staremu były te słowa, jak woda na młyn i potem odbijało się to na mnie więc wymyślałam coś, byle go zaciągnąć do innego kościoła. To myślisz tak, przyznaj się?
Jej zęby błyskały bielą mocując się z żółtymi ziarnami.
- Narzędziem diabła jest, bywa każdy. Płeć nie ma tu nic do rzeczy.
- To czemu cofasz..?
- Po co kusić złego…
- E tam, gadanie. Zresztą jeśli już, to nie jego kusić, tylko być przez niego kuszonym.
- Nie. Dobrze mówię. Po co kusić diabła w nas. On tam jest. Siedzi skulony i czeka. Niby taki niepozorny, malutki. Ale jak go wywołać, to od razu zrywa się na równe nogi, potężnieje tak, że ledwo się w nas mieści i woła…kolegów. Po jednym. Każdy kolejny jego kamrat jest coraz bardziej od tego pierwszego większy. Widziałaś kiedyś z bliska piszczałki w organach? Krótkie, mniej krótsze, średnie, dłuższe, coraz dłuższe i najdłuższe. Diabeł „dotyk” woła ciut większego diabła „dreszcze”, niektórzy go nazywają „przyjemność”. Diabeł „przyjemność” wzywa diabła „zazdrość”, diabeł „zazdrość” woła diabła „bójka”. Ten ostatni to już całkiem spory. I mocno potrafi trzymać. Bójka może też być słowna, może też być myślowa – i to nawet z własnymi myślami. Diabeł "bójka" woła rosłego towarzysza o imieniu "żal". Za diabłem "żal" stoi już gotowy do działania diabeł "szukanie winnych", zwany też "poczucie winy". To już prawdziwy olbrzym nad olbrzymy, może i nawet prawa ręka samego księcia piekieł. Jak widzisz doszliśmy do samych nieprzyjemnych rzeczy. A zaczyna się od przyjemności…
- Nie lubisz, rebe, przyjemności? Nie uwierzę…
- Wiesz, Rachel, są różne przyjemności, tak jak różne zapachy, smaki. To kwestia przywyknięcia.
- Ja tam wiem jedno – muszę mieć chłopa w domu - zaśmiała się. Nie perliście. Zaśmiała się po prostu. Tak jak dzięcioł stuka. Tak jak sroka skrzeczy.
- A jak kobieta jest wierna, to wtedy chyba trzeciego diabła, diabła „zazdrość” – drugi nie będzie wołał, co?- spytała się niepewnym głosem.
- Zazdrość ma inny smak niż niewierność. Odrębny. Ludzie lubią obydwa smaki. Ludzie lubią różne smaki.
- Hm, wiesz, rebe, może i ty masz trochę racji. Ja mojemu byłam wierna. Ale jak kiedyś bawił w naszej wsi pewien generał, tak się zapatrzyłam w niego, że się całowaliśmy wieczorem pod karczmą. Długo całowaliśmy. I taka moc w tym była. Piekielna albo niebieska – nie mnie to rozstrzygać. I nie było siły, co by nas mogła oderwać od siebie. To było jak mgła, jak zatracenie. Albo jakby mi jakiegoś ziela dosypał. Ale on niczego nie dosypywał… Jak on całował, Boże drogi… Jak ja się pochorowałam, kiedy on wyjechał. Byłam nie do życia prawie cały jeden rok kościelny. A mogłam się do niego nie zbliżać, omijać jego stolik. Mogłam, ale przecież, rebe, nie mogłam. Nie mogłam móc w tej swojej niemocy… Ja, a nie ja. Jak to możliwe?
- Możliwe, możliwe, Rachel. A nawet…najmożliwsze.
Zamyśliła się. Po jej policzku powoli zaczęła spływać duża łza.
- Inaczej całuje arendarz, a inaczej generał. Generał całuje bardziej bezbożnie – powiedział poważnie. Rachel z mokrym policzkiem nagle wybuchnęła śmiechem.
- A niech cię, haha. Mniej bezbożne całowanie, bardziej bezbożne całowanie, hahaha. Jak ty coś, rebe, powiesz…
Osy przestały się kręcić koło gromady owoców, jakby coś innego je przyzwało. Nieliczne, w liściach sąsiednich krzewów próbowały znaleźć jakieś zapodziane krople wilgoci. Dzień zniżał się powoli, ale wyraźnie. Rabi zaczął recytować ściszonym głosem „Pieśń nad Pieśniami.” Po chwili ruszyli w drogę.
- Powiedz mi, rabi. Ty wierzysz w to ukrzyżowanie Jezusa? Przecież to tak dawno było. Człowiek nie jest pewny, co się działo wczoraj w jego własnej izbie, a tu? Przecież to tysiące lat…
- Rachel, jak masz cienką wędkę, to nie zakładaj przynęty na dużą rybę.
- Co ty mi tu o jakichś wędkach. Pytam się po ludzku: wierzysz, czy nie?
- Najlepiej, kobieto, sprawdź sama.
- Co mam sprawdzić sama? Nie rozumiem ni w ząb.
- Spróbuj żyć, tak jak on. Spróbuj mówić tak, jak on. I wtedy zobaczysz, czy cię ukrzyżują. Czy t a k i c h krzyżują. Przekonasz się wtedy.
Po jej czole widać było, że zaczęła intensywnie myśleć. Chwilami aż mrużyła oczy z tego wysiłku. Po długiej chwili, już poważna, odezwała się.
- Fajnie się z tobą gada, rebe. Zmuszasz człowieka do myślenia, do tego, by inaczej spojrzeć na każdą sprawę. Jak tego was uczą w tych waszych szkółkach, to zapisuję się tam – zażartowała.
- W jednych uczą, w innych nie, jedni uczą, inni nie, jednych da się nauczyć mniej, innych więcej a jeszcze innych – wcale.
- Wiesz, bo ja sobie przypomniałam, co mi wiele lat temu opowiadała moja mama. Mówiła, że jak była dziewczyną i jeszcze nie była z żadnym chłopakiem, to we wsi był taki jeden, co każdemu mówił prawdę. Miał takie dziwne oczy. Świdrujące. Nie oszczędzał nikogo, żadnego pana, żadnego parobka. I często robił to przy innych, jak to się mówi, publicznie. I wiesz, po pewnym czasie wszyscy go mieli dosyć. Zaczęli go nienawidzić bardziej niż tych, którzy im coś złego robili. I zaczęli się zmawiać przeciw niemu. I którejś nocy…spalili go w jego izbie. Byli tam wszyscy. Stali wianuszkiem wokół zabudowań. Baby, chłopy, kochankowie tych bab o których on powiedział ich mężom i kochanice tych mężów, które on kiedyś ujawnił i agronom, co podwajał niektórym wymiary pola. Wszyscy. Rozumiesz, wszyscy się zjednoczyli przeciw niemu. Sobie samym powybaczali, ale jemu tego, że poujawniał ich kłamstwa – tego nie mogli wybaczyć. On, dwie jego krowy i koń – spłonęli. Tak mama opowiadała. Ale może ona to wszystko zmyśliła, nie wiem…
- Rachel, ty nie myśl, czy ona to zmyśliła, czy nie. Ty myśl, czy to prawda, czy nie… A mamę, muszę ci powiedzieć, masz mądrą, Rachel.
- Dużo dzieci zostawiłaś w domu, Rachel?
- Trójkę. Ale starsza już mieszka u męża a syn poszedł za ojcem. On ma jego oczy. Boję się go, tak samo jak jego ojca.
- Rozumiem.
- Na sercu mi leży tylko najmłodsza. Na razie została z moją mamą. Muszę wrócić tam i im pomóc.
- Jak musisz, Rachel, to Bóg wysłucha. On wysłuchuje tych, którzy muszą. Choć jedni muszą na dobre a inni na złe.
Zbliżali się do dużej wioski. Rachel liczyła, że tu na pewno znajdzie robotę w polu. Z daleka było widać barwne chusty pochylonych, porozrzucanych po lekko wznoszących się prostokątach upraw – kobiet. Dawało to jej nadzieję. Rabbi wiedział, że tu się rozstaną. Dlaczego przyszło mu na myśl słowo „rozstanie”? Po prostu rozdzielą się. Ona się odłączy. Jemu dane jest dalej iść. Pobiegła do jakiejś siedzącej na brzegu drogi kobiety. Zaczęły obie jednocześnie coś mówić wymachując rękami. Skorzystał z okazji by się oddalić. Bez pożegnań, bez smutnych oczu i podziękowań.
Zniknął za zakrętem. Ale zatrzymał się jeszcze na chwilę. Czuł lekki niepokój. Nie poznawał samego siebie. Przez zasłonę drzew, gdy wysilił wzrok, mógł dojrzeć jej żółto-błękitną chustę. Przypomniał sobie, że ma jej chusteczkę, którą chciała żeby jej wytarł szyję ze słodkiego soku dzikich gruszek. Ustawił się pod wiatr, wyjął tę chusteczkę i przytknął do swojego policzka będąc ciekaw, czy przechowała jej zapach i…jakiż to on jest. Nagle za sobą usłyszał szelest i trzask gałęzi. Przed nim stał jakiś mały, dziarski chłopczyna, ledwo trzymając na rękach małą sarenkę. Rabbi udał, że wyciera pot z twarzy. Miał nadzieję, że niespodziewany widz nie zauważy dużej o pofalowanych brzegach, obrębionej podwójną różową nitką – kobiecej chusteczki.
- Czemu ją trzymasz? Nie męcz jej. Postaw na ziemi to stworzenie – powiedział zdecydowanie do chłopca.
- Ona ma coś z nogą, panie. O, tu.
- Nie szarp jej! Ostrożnie!
Rabbi zobaczył, że sarenka ma chyba złamaną w kolanie nogę. Szybko usztywnił ją patykiem, który owiązał chusteczką Racheli.
- Daleko masz do domu? – spytał chłopca.
- Nie, panie. Ojciec doma.
- To zanieś mu. Będzie wiedział, co dalej zrobić.
- Dobrze, panie.
Rabbi chwycił rączkę swego wózka i ruszył przed siebie. Gdy się odwrócił, by zobaczyć, czy chłopiec radzi sobie z niesieniem sarniątka, ujrzał jak na białej chusteczce Racheli opatrującej sarenkę błyszczy mała, ale chyba rosnąca, czerwona plama. Przypomniał sobie spojrzenie tej kobiety. Poczuł ukłucie w sercu, ale nie zwalniał kroku. Droga wznosiła się lekkimi zakolami. Jeśli za chwilę obejrzy się, zobaczy jak na dłoni smugi zieleni nakrapiane chustami kobiet. Kobiet, z których jedna będzie go wypatrywała, a może i wołała. Głośno a może tylko w myślach. Przyspieszył kroku. Jakby oblubieniec szedł ku oblubienicy, a nie oddalał się od niej.
Uśmiechnął się. Tak, jakby nie był smutny. Pomarańcza kuli słońca zanurzała się nieubłaganie i majestatycznie w kielichu czerwieni aby wszystko mogło nabrać oddechu przed kolejnym dniem świata. Kolejnym dniem wygnań, ucieczek, powrotów, poszukiwań. I badań ścieżek Pańskich.
=======================================