Marek Budzisz Marek Budzisz
2840
BLOG

Jeśli Kurdowie wytrzymają napór tureckiej armii.

Marek Budzisz Marek Budzisz Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 76

Rozpoczęcie przez Turcję operacji nazwanej dość przewrotnie (niektórzy twierdzą, że cynicznie) „Gałązka oliwna” skłania wielu rosyjskich komentatorów do zadawania pytań o rolę i interesy Moskwy w całym przedsięwzięciu. Podążmy za ich tokiem rozumowania.

Przede wszystkim nikt chyba w Rosji nie wierzy, że Ankara zdecydowała się na zaatakowanie kurdyjskiej enklawy Afrin bez wcześniejszych konsultacji z Rosją. 18 Stycznia przebywała w Moskwie delegacja na czele, której stał szef sztabu tureckie armii Hulusi Akar a towarzyszył mu, kierujący wywiadem Hakan Fidan. Turcy spotkali się z rosyjskim ministrem obrony Szojgu i szefem sztabu rosyjskiej armii Gierasimowem. Ten ostatni w obszernym wywiadzie, którego pod koniec roku udzielił rosyjskim mediom mówił, że w kwestiach syryjskich Szojgu dwa razy dziennie składa raporty Władimirowi Władimirowiczowi. Trudno, zatem przypuszczać, aby i te rozmowy nie były bacznie obserwowane przez lokatora Kremla. Z przecieków wiadomo, że Rosjanie interesowali się przede wszystkim tym jak głęboko tureckie wojska mają zamiar wkroczyć w głąb syryjskiego terytorium. Przede wszystkim, dlatego, że zaatakowany kanton Afrin znajduje się w sferze działania rosyjskich sił nadzorujących sytuację w Syrii. Jakiś czas temu Rosjanie wysłali tam jednostki wykonujące zadania policyjne. Ale na kilka dni przed sobotnią deklaracją prezydenta Erdogana o rozpoczęciu „rozprawy” z Kurdami Rosjanie wycofali swoje oddziały ze stolicy kantonu kilkanaście kilometrów na południe. Oficjalnie po to, aby uniknąć zagrożenia ewentualnego starcia, ale zdaniem obserwatorów ten właśnie ruch ma świadczyć o tym, że Moskwa, choć zapewne bez entuzjazmu, to jednak zgodziła się na operację tureckiej armii. Dodatkowo komentatorzy wojenni zwracają uwagę na fakt, że nasilona aktywność tureckiego lotnictwa, które pierwszego dnia wykonało ponad 70 nalotów nie mogłaby odbywać się, gdyby Rosjanie kontrolujący przestrzeń powietrzną Syrii nie wyrazili na to zgody. Tego rodzaju sądy potwierdzają dość spokojna reakcja rosyjskiej dyplomacji. Otóż rosyjski MSZ podkreślił przywiązanie Moskwy do idei „integralności terytorialnej Syrii”, ale generalnie ton oświadczenia odczytany został, jako dość powściągliwy. Zwłaszcza, jeśli porównać go z ostrym stanowiskiem Iranu czy Egiptu, a nawet Francji, której minister spraw zagranicznych zażądał zwołania Rady Bezpieczeństwa ONZ. Na tego rodzaju tezy odpowiedział „dyplomatycznie” jego turecki odpowiednik Mevlut Cavusoglu, dowodząc, że Turcja przeprowadza operację wojskową skierowaną przeciw terrorystom a związku z tym, jeśli Paryż domaga się w tej sprawie reakcji społeczności międzynarodowej to stoi po ich stronie i obiektywnie rzecz biorąc wspiera aktywność terrorystów. Ciekawy dialog, zwłaszcza między państwami posiadającymi dwie najsilniejsze armie (nie licząc oczywiście USA) we wspólnym sojuszu wojskowym. W Moskwie niechybnie muszą zacierać ręce z zadowolenia. I tradycyjnie oficjalna Rosja o wszystko obwinia Waszyngton. W przywoływanym już przeze mnie wcześniej oświadczeniu rosyjskiego MSZ znalazły się tezy, iż to Stany Zjednoczone odpowiadają za zaostrzenie sytuacji, bo niedawno informowały o tym, że Kurdowie kontrolujący Rożawę przy ich pomocy (zarówno, jeśli chodzi o dostawy broni jak i pomoc szkoleniową) przystąpią do budowy 30 – tysięcznego korpusu mającego za cel chronić granicę z Turcją. To miało tak zdenerwować prezydenta Erdogana, że wydał rozkaz rozpoczęcia inwazji. Ciekawa to teoria, ale sami Rosjanie w mediach zwracają uwagę na fakt, że operację wojskową o tej skali przygotowuje się dłużej niźli kilka dni i z pewnością polityka Ankary nie jest reakcją na tego rodzaju deklaracje. Zwraca się przy tym uwagę na inny fakt, który umknął szerokiej publiczności. Otóż kilka tygodni temu prezydent Trump złożył deklarację o zaprzestaniu wspierania sił tzw. umiarkowanej opozycji w Syrii. Nie zaprzestano przy tym wspierania Kurdów. W praktyce tzw. umiarkowana syryjska opozycja to przede wszystkim siły pro-tureckie, o czym świadczy choćby to, że dziś ich formacje w liczbie, jak się podaje 30 tysięcy żołnierzy, walczą z Kurdami w zaatakowanym kantonie. Jednym słowem deklaracja Trumpa o wstrzymaniu finansowania winna być odczytywana, zdaniem Rosjan, jako ostrzeżenie wobec Turcji. Nie ulega też wątpliwości, że Amerykanie stoją wobec niezwykle trudnego zadania – połączenia wody z ogniem. Bo nie chcą i nie mają zamiaru rezygnować z wspierania Kurdów, ale z drugiej strony zależy im na utrzymaniu dobrych relacji z Ankarą. W trakcie niedawnego spotkania w kanadyjskim Vancouver poświęconemu polityce państw Zachodu wobec Korei Pn. odbyły się rozmowy szefa Departamentu Stanu i tureckiego ministra spraw zagranicznych. Ten ostatni w dość dobrym humorze mówił w mediach o relacjach z Amerykanami, co zdaniem komentatorów może świadczyć, że dostał zgodę od Waszyngtonu na przeprowadzenie operacji w Afrin. A dziś w Ankarze jest amerykańska delegacja, na czele, której stoi Jonathan Cohen, bliski współpracownik Tillersona. Będą rozmawiać o sytuacji po tureckim ataku i najprawdopodobniej Waszyngton da Turkom, już to de facto zrobił, zgodę na przeprowadzenie „ograniczonej operacji antyterrorystycznej”. Ale jednocześnie z niezapowiedzianą wizytą w wyzwolonej przez Kurdów z rąk ISIS Rakce przebywał stojący na czele United States Central Command generał Joseph L. Votel. Ten gest nie mógł być niezauważony przez Ankarę, tym bardziej, że po zeszłorocznym puczu w Turcji, to właśnie Votel oskarżony został przez Erdogana o to, że wspierał jego organizatorów.

            I wreszcie kolejna niewiadoma – Damaszek. Turcy rozpoczynając operację zbrojną ogłosili, że jej celem jest utworzenie 30 kilometrowej strefy buforowej zlokalizowanej na południe od granicy. W praktyce oznacza to, że cały obszar kontrolowany przez Kurdów, zarówno kanton Afrin, jak i pozostałe części Rożawy zostałyby znacznie okrojone. Na tego rodzaju „rozbiór” nie zgadza się Damaszek, tym bardziej, że Turcy chcą, aby administrowanie tymi terenami powierzyć zaprzyjaźnionymi z Ankarą formacjom syryjskiej opozycji, która wcale nie zmieniła swego wrogiego stosunku wobec reżimu Asada. I teraz zaczyna się najciekawsze. Otóż stawiający dzielny opór tureckiej inwazji Kurdowie z Afrin zwrócili się do wojsk rządowych z prośbą, aby te zgodziły się na utworzenie korytarzy komunikacyjnych łączącym zaatakowaną enklawę z kurdyjską macierzą – obszarami na wschód od Eufratu. Chodzi o dostawy broni, translokację sił, przemieszczenie się oddziałów zbrojnych. I o dziwo taką zgodę Damaszek wydał. Wzmacnia to opór Kurdów i może wpłynąć na wyniki, ale przede wszystkim czas trwania tureckiej operacji. Najpierw Ankara mówiła o tym, że będzie ona krótkim chirurgicznym „cięciem”, ale po pierwszych walkach pojawiają się już głosy, że wcale nie musi to być blitzkrieg. Kurdowie mieli kilka lat na ufortyfikowanie kontrolowanych przez siebie obszarów i jeżeli będą dostawać regularnie zaopatrzenie, to wcale nie stoją z militarnego punktu widzenia na straconej pozycji. W planie politycznym decyzja Damaszku, zdaniem obserwatorów sytuacji syryjskiej, też pociągać może za sobą znaczące konsekwencje. Zauważają oni mianowicie, że po pierwsze tego rodzaju wsparcie redukuje pokłady wzajemnej wrogości, a to ważne, jeśli chce się myśleć o politycznym uregulowaniu problemu przyszłego statusu Syrii. Ale po drugie może oznaczać, iż reżim chce realizować politykę przebudowy ustroju wewnętrznego kraju – iść w stronę konfederacji w praktyce niezależnych prowincji (trochę na wzór Iraku). Taką politykę od lat propaguje Moskwa, której zdaniem, unitarne organizmy państwowe na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza w obliczu politycznych, ale przede wszystkich narodowych konfliktów, należą już do przeszłości i jedynym rozwiązaniem konfliktów wewnętrznych jest federacja. Trudno temu poglądowi odmówić racjonalności, trudniej jest z jego wdrożeniem w życie. Póki, co Kurdowie oskarżają wszystkich o wiarołomstwo i lekceważenie ich interesów – zarówno Moskwę, jak i Stany Zjednoczone. Ale w tym wszystkim widać kontury przyszłego planu gry – jeżeli Turcy nie będą w stanie zbudować 30 kilometrowej strefy buforowej, a Kurdowie korzystać będą z faktycznego wsparcia zarówno Damaszku (korytarze komunikacyjne) jak i paradoksalnie Ameryki (dostawy broni) to pod koniec dnia może się okazać, że Syria stanie się państwem federacyjnym w którym wszyscy wielcy gracze regionu będą mieli swoich przyjaciół. A trzeba też pamiętać o jeszcze jednym – Kurdowie kontrolują dziś większość syryjskich pól naftowych i gdyby udało się zbudować ropociąg przez obszary kontrolowane przez Damaszek to transport i sprzedaż ropy naftowej mogłaby się odbywać z pominięciem Turcji. A chodzi nie tylko o ropę z obszarów Syrii, mowa jest również o dostawach z terenów Iraku, jak i być może Iranu. Jednym słowem, taki rozwój wydarzeń mógłby być dla Ankary niemałym wyzwaniem. Wszystko zależy od tego czy w Afrin Kurdowie się utrzymają.

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka