Witek Witek
902
BLOG

Olgierd Kowalski polski Szwejk, ale śmieszniejszy i bohater

Witek Witek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

 

Nigdy, nawet przez chwilę, nie miałem zamiaru iść kina na ekranizację nowych przygód Hansa Klossa vel Stanisława Kolickiego (czy też Moczulskiego wg wariantu książkowego).
Nie, nie dlatego, że nie lubię polskich filmów, bo staram się je usilnie lubić (co nie zawsze mi wychodzi ;). Nie dlatego też, że nie lubię naczelnego serialu PRL-u o Polaku pracującym dla Sowietów, łatwiusieńko nabijających w butelkę głupich Niemców z Abwehry i Gestapo. Bo lubię go, choć wstyd się przyznać (w czym jestem jednomyślny m.in. z byłym naczelnym „Gazety Polskiej” panem Piotrem Wierzbickim i Pawłem Konjo Koniakiem – dla obydwu pozdrowienia :).
   Otóż wkurzyło mnie zasadniczo, że produkuje się za publiczne przecież pieniądze, z podatków pochodzące, stare ograne numery, zresztą fałszywe jak uśmiech sprzedajnej kobiety, a od wielu lat pomija się w kinematografii takie ważne i PRAWDZIWE wydarzenia z historii Polski takie np. jak Powstanie Warszawskie, wywiadowcze perypetie rotmistrza Witolda Pileckiego, szefa wywiadu ZWZ na Związek Sowiecki majora Aleksandra Klotza  czy niezwykłe koleje międzynarodowej kariery porucznika Edwarda Szarkiewicza (przez długi okres życia nazywającego się Szapiro, wspomniałem o nim w notce o przyczynach Katastrofy Gibraltarskiej .
Lub skoro już jeśli jesteśmy w temacie polsko-brytyjskich agentów np. o Krystynie Skarbek (vel Christie Grandville). Ponoć miała kręcić o niej film Agnieszka Holland, ale nic nie słychać o realizacji projektu. I film polskim nie będzie, co najwyżej koprodukcją.
O „ulubionej agentce Churchilla” napiszę niebawem, poniżej chciałbym skupić się na jeszcze jednym niewykorzystanym przez polskich filmowców materiale.
    Zazdrościmy Czechom „Dzielnego wojaka Szwejka” Haszka i „Batalion czołgów” Jozefa Skvoreckyego, Amerykanom „Złoto dla zuchwałych” i „Paragrafu 22”. Nie zazdrościmy, bo nie znamy dwóch ekranizacji (czeskiej Jiří Menzel-a i rosyjskiej A.Kiriuszczenki) prześmiesznej powieści Władimira Wojnowicza  „Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina” o szeregowcu Czerwonej Armii w przeddzień Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
„Cudzie chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie” - mądrość tego przysłowia po raz kolejny uwydatniła mi się podczas czytania wspomnień Olgierda Kowalskiego, partyzanta 27. dywizji AK na Wołyniu, a potem żołnierza 1.armii Wojska Polskiego (ludowego). Wspomnienia te na pewno są prawdziwe, bo tragizm, ból, głód, cały koszmar wojny jest tam często obecny, ale dzięki młodemu wiekowi i nadzwyczajnej żywotności autora obfitują w wiele prześmiesznych opisów, przypominających perypetie „C.K.Dezerterów”  (wg powieści Kazimierza Seydy  i jej ekranizacji Janusza Majewskiego).
Kilka fragmentów dla wytrwałych czytelników,  naprawdę warto:
 „W oddziale przeważała młodzież. Właściwie to nikt nic o sobie nie opowiadał, nie było to mile widziane. Każdego oceniało się na podstawie tych wartości, jakie przedstawiał w boju i we współżyciu w grupie. Oczywiście ze sposobu bycia można było określić środowisko, z którego kto pochodził, ale jak już wspomniałem, nie odrywało to zasadniczego znaczenia. Dzisiaj wiem, że byli między nami synowi wyższych oficerów, posiadaczy ziemskich, bogatych chłopów i biedoty wiejskiej. Wszystkich jednakowo gryzły wszy.
   Pamiętam, że nie mogliśmy jednego z kolegów przekonać do jedzenia drobiu. Do pasji doprowadził nas kiedyś, gdy mieliśmy na stole pyszną, pieczoną gęś, a on nie włączył się do uczty, lecz z uporem smażył upolowanego gdzieś knurka. Słonina skakała i skwierczała na patelni, całe mieszkanie waniałoświńskim moczem, a ten to żarł zamiast gęsiny.
Postanowiliśmy zmusić go do jedzenia drobiu. Kilku chłopaków przytrzymało go, a "Niuśka" wpakował mu kawał mięsa do ust, a ów nieszczęsny delikwent, poruszając przy pomocy paru kolegów szczęką, łykał w takt uderzeń dłonią w kark. Na drugi dzień dopiero przyznał się, iż gęsinę jadł po raz pierwszy w życiu, że mu bardzo smakowała, a dotychczas drobiu się brzydził, gdyż rodzice od dziecka wmawiali mu, iż drób sprzedają, gdyż nie godzi się go jeść...”
       Wizyta Żegoty
Prawdopodobnie dowództwo doszło do wniosku, że bezczynność demoralizuje wojsko. Zaczęły się więc "normalne" zajęcia wojskowe. Buntowaliśmy się wewnętrznie, ale nikt nie śmiał oficjalnie krytykować władzy. Słuchaliśmy więc wykładów zawodowych podoficerów z zakresu regulaminu służby wartowniczej. Musieliśmy szczekać formułkami o ustalonym szyku słów.
Stefan, choć rana mu się nie wygoiła, też musiał chodzić na tego rodzaju zajęcia. Myślami błądził jednak gdzieś daleko, bo ciągle "podpadał" za nieprecyzyjne odpowiedzi, a sierżant - -- "Trzyjot" używał sobie, aż mu grdyka skakała jak jojo.
- "Wojsko, to nie Liceum Krzemienieckie" - piał -"tu trzeba myśleć!"
Traf chciał, że Brat był akuratnie wychowankiem tego liceum i w dodatku prymusem. Cóż robić? Wojsko! Byli i inni podoficerowie, chociaż niżsi rangą, lecz taktowniejsi. Poszeptaliśmy coś z "Krzemieniem" na temat "zupaków" i ich manii rewanżów i dalej na musztrę...
Musztra. Boso, w lesie pełnym gałęzi, sęków, była dla mnie katorgą. Cóż miałem jednak robić?. Najchętniej trzepnąłbym karabinem tego, co to wykombinował, ale od marzeń do rzeczywistości daleko. Zresztą nie byłem jedyną "sarenką" (tak nazywaliśmy bosych) w naszej drużynie.
Maszerowałem więc jak baletnica, "przybijałem" również ze specjalnym wdziękiem i kląłem dosadnie i płynnie, nie omijając żadnego, znanego mi szczegółu anatomicznego tego, który te zbędne moim zdaniem tortury wymyślił. Zazdrościłem kolegom ich spokoju. Ot, popsioczą, ponarzekają, ja ze złości jeszcze nawet długo po ćwiczeniach kipię po prostu wściekłością.
Podczas tego typu zajęć wpadł do nas "Żegota" ze swoim sztabem. Przerwano oczywiście ćwiczenia.
- "Dwuszereg w lewo front! Baczność!"
- "Czołem żołnierze!"
- "Czołem -anie -tanie!"
Żegota przechodzi wzdłuż szeregu. W porównaniu z nami jest zadbany. Ogolony, czyste buty, szykownie opięty w skórzanej kurtce. Nie wygląda na zmartwionego. Przechodząc, zatrzymał się przy mnie.
- "Cóż wy, starszy strzelec, jesteście tacy zieloni?", zapytał.
- "Żółć mnie zalewa" - pofolgowałem sobie -
"Mam 17 lat, chcę żryć, a muszę skakać boso po tych szyszkach, jak małpa!"
"Żegota" przyjrzał mi się uważnie, powtórzył moją wypowiedź i poszedł. Więcej ćwiczeń nie było. Trąbiłem oczywiście na wszystkie strony, że to dzięki mnie, chociaż sam zdawałem sobie sprawę, że przyczyn mogło być wiele i to poważnych.”
      W LWP
"Dowódcą kompanii był bezręki Rosjanin, kpt. Jagielski. Mówiono o nim, że jest byłym oficerem marynarki wojennej i stąd wywodzi się jego zamiłowanie do rygoru. Mieszkał w osobnym, wybudowanym przez żołnierzy domku wraz ze swoim fajfusem (tak w gwarze wojskowej nazywano ordynansów) i szefem wywiadu, też Rosjaninem mjr. Taranem.
Znając trochę stosunki sowieckie, zapytałem mjr. Tarana, czy mogę korzystać z aparatu fotograficznego, który przywiozłem ze sobą. Powiedział, że "padumajem", lecz "narazie" zarekwirował aparat. Po tym incydencie stanęliśmy z Januszem do raportu z prośbą o przesunięcie do innej jednostki. Wysłuchano nas i na tym się skończyło. Przydzielono nas nie do plutonu motocyklistów jak było to obiecane, lecz do plutonu pieszego, którym dowodził, jak się później przekonałem, wspaniały człowiek, Rosjanin z Syberii ppor. Igor Wiediukow. Pluton motocyklistów różnił się od nas nazwą i noszonymi z wielkim fasonem okularami. Oprócz tych dwóch plutonów był jeszcze pluton konny. Jeździli na maleńkich mongołkach, nosili do trzewików (co nas bardzo śmieszyło) ostrogi, no i posiadali ciężkie kozackie szable.
Zastępcą, rzadko, ale najczęściej w stanie nietrzeźwym, pokazującego się dowódcy kompanii, był wspomniany na wstępie "święty". Zastępcą Wiediukowa ds. polityczno-wychowawczych był jakiś kresowy Żyd. Pamiętam, że nie umiał poprawnie mówić ani po polsku ani po rosyjsku (po żydowsku chyba też nie). Dowódcą drużyny, w której miałem "zaszczyt" pełnić służbę, był młody energiczny chłopak, kpr. Józef Zięba.
Wręczono nam broń i ekwipunek. Byłem rozczarowany, bowiem marzyła mi się pepesza, a otrzymałem długą, niewygodną wintowku ze sztykiem. Ponadto każdy otrzymał wieszczmieszok - czyli workowaty plecak, płaską manierkę, niezastąpiony 2-litrowy kotiełok, maschałat, pałatkę no i nóż, czyli tzw. finkę. (…)
„Do dzisiaj lubię chodzić, ale nie lubiłem i nie lubię dźwigać w marszu bagażu. Najbardziej dokuczała mi maska przeciwgazowa. Wydawało mi się, że taśma torby przecina mi ramię. Na najbliższym postoju wywaliłem maskę, zostawiając jedynie torbę. Było mi lżej. Na następnym postoju "zapomniałem" hełmu, wywaliłem zbyteczną moim zdaniem amunicję i szło mi się już całkiem fajnie. Przed świtem zwierzył mi się Janusz, że podziwia mnie, iż tak lekko idę pogwizdując, podczas gdy on nie ma już siły. Zdradziłem mu tajemnicę tej "lekkości". Janusz poszedł moim śladem. Za nami inni "partyzanci", a potem reszta. Dopiero pod Puławami, dowódca kompanii zorientował się, widząc koślawe kozły ustawionych karabinów, że brakuje bagnetów. Zarządził zbiórkę w pełnym rynsztunku. Przegląd zaczął od końca, czyli od najniższego. Był nim sympatyczny Ukrainiec, Sawicki. Jagielski obejrzał go i pyta: „Sawickij, gdzie twój sztyk, gdzie gazmaska, gdzie nożniczki?"
- "Pani Kapitani, sztyk meni ukrały, gazmaska swysnuły", odpowiada flegmatycznie Sawicki.
- "A nożniczki?", denerwuje się kapitan.
- "A nożniczki spyzdyły", odpowiada z niezmąconym spokojem indagowany.
Mimo powagi chwili, gruchnęliśmy wszyscy śmiechem. Jagielski pieklił się, obiecywał, że jeśli w jakimś tam krótkim terminie nie uzupełnimy sprzętu, to zamieni nas w karną kompanię. Ale sprawa się rozwodniła. Był front i inne zmartwienia dla wszystkich.”
Niezależnie od codziennych zajęć, od czasu do czasu ogłaszano nocne alarmy ("Bulbowcy napadli") lub urządzano nocne ćwiczenia. Polegały one na tym, że w lesie rozstawiono posterunki, a nasz pluton pieszy, predysponowany do tego, musiał zwinąć taki posterunek, czyli "zdobyć języka". Ot, taka harcerska zabawa, ale realizowana bardzo poważnie. Ubieraliśmy się w maschałaty, czyli maskujące kombinezony i usiłowaliśmy podkraść się bezszelestnie pod posterunek. Działo się to wszystko w rejonie kwaterowania jednostek dywizyjnych. Sztab dywizji był strzeżony przez batalion fizylierek. Te, z uporem załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne w pobliskim lesie, przez który skradaliśmy się "po języka".
Teren zarośnięty był piekielnymi pokrzywami. Trudno było skradając się nie rozdusić jakiejś "miny" i nie usmarować się gównem. Wartownik wiedząc, że mamy zamiar go zdjąć był czujny, ale nawet nie widząc i nie słysząc nas, jeśli tylko miał dobry węch, to zawsze na czas podniósł alarm. Słowem nie udawało się zaskoczenie i w następnej nocy, trzeba było powtarzać ćwiczenia. Byliśmy z niewyspania wściekli. Aż prosiło się zawarcie jakiegoś porozumienia między "wartownikami" a nami. Zaproponowałem to po którymś nieudanym podejściu. "Wartownicy" słuchali mnie z niedowierzaniem.
"Dobra", mówią, "skorożeś taki cwany, to jak wy będziecie "wartownikami" to zrealizujemy twój pomysł."
Pogadałem z chłopakami, no i oczywiście zgodziliśmy się. Ponieważ kilka z rzędu naszych wypraw zakończyło się niepowodzeniem, zamieniono role. Wszystko poszło elegancko. Wyczułem zbliżających się, mało tego ponagliłem ich, pozwoliłem zawinąć się w pałatkę i przetransportować. Dowódca kompanii był zachwycony swoimi zuchami.
- "Nu, partyzan", mówi do mnie, "kak tiebja wziali"?
- "Daże nie słyszał", łżę.
- "Nu, maładcy", powiada.
Mieliśmy spokój. Od tego czasu "branie języka odbywało się bezkolizyjnie.”
        Na froncie w okolicy Puław
„I tak pomału i z przygodami, dotarliśmy nad Wisłę w pobliże Puław. Minęliśmy stację Gołąb, wraz z wysadzonymi jeszcze wagonami i rozbiliśmy obóz przy leśniczówce. Po obejściu szwędał się z pepeszą jakiś frontownik. Wdałem się z nim w rozmowę. Okazało się, że tuż za drogą płynie Wisła, że Niemców z tej strony rzeki nie ma, ale front jest nieobsadzony. W trakcie rozmowy, mój frontownik zastrzelił siedzącego na dachu gołębia na rosół, a następnie "uruchomił frontowy prysznic." Rozebrał się, stanął nad brzegiem strumienia, którego głębokość nie była większa niż pół metra. Twierdził, że odłamki granatu eksplodującego w wodzie nie wychodzą na zewnątrz. Oczywiście uciekłem od "prysznicu". Wańka był zadowolony z siebie i ochlapany gruntownie. Jedynie trochę piasku powbijało mu się w skórę.”
„Wylądowaliśmy na łasze w pobliżu miejsca skąd wyruszyliśmy. Przycupnęliśmy na jej skraju. Już stąd widać było oczekujących nas kolegów, no i majora Tarana. Musieliśmy opatrzeć rannych, ochłonąć, dojść do siebie. W międzyczasie Igor polecił jednemu ze zwiadowców udać się na przeciwległy skraj wyspy i stąd zawiadomić Tarana o jego śmierci. Gdy ten wrócił, wypytywał go Igor, jak Taran zareagował na tę wiadomość.
- "Najlepszego oficera mi zabito", rozpaczał podobno Taran.
Kiedy później pytaliśmy Tarana, jak to się mogło stać, że płynąc do swoich - trafiliśmy na Niemców, skwitował to jednym słowem: oszybka. Stawało się jasnym, że konflikt między Wiediukowem, a Taranem narasta. Fama głosiła, że Taran i Wiediukow znali się od dawna, walcząc razem pod Stalingradem. (…) Trudno powiedzieć, czy między nimi były jakieś stare porachunki. Natomiast wiem na pewno, że Igor nie mógł mu wybaczyć niepotrzebnej śmierci żołnierzy i sam mi kiedyś powiedział, że postępuję i będzie postępować tak, by nikt mu nie mógł zarzucić, że on, rosyjski oficer, wysyłał polskich żołnierzy na niepotrzebną śmierć."
     Przyczółek nad Warką
"W dalszym ciągu, gdy są przemieszczenia całej dywizji nie ma dla nas miejsca w samochodach. Jadą jak poprzednio oficerskie bambetle, ordynansi, kancelaria, magazyny i czort wie co - tylko nie my. Przy odjeździe tych wozów z reguły ktoś dowcipny podaje donośnym głosem komendę: Posadka na maszynu. Igora to bawi, natomiast Taran i Jagielski udają, że nie słyszą. Od czasu do czasu przed odmarszem dowódca kompanii pyta:
- "Kto nie może iść"? Raz zgłosił się Janusz i swoją świetną rusczyzną wywołał sensację na skalę dywizyjną.
- "Czto tebie"?, pyta oficer.
- "Złapałem wilka", odpowiada żargonem wojskowym Janusz. Nie bardzo Rosjanin kojarzył, o co chodzi, więc zażądał powtórzenia. Janusz prawie sylabizuje:
- "Zła-pa-łem wil-ka".
- "Kak eto budiet pa ruski"?, pyta oficer.
- "No, wołka pojmał."
- "Gdie"?, ożywił się wyraźnie kapitan.
Janusz spokojnie wskazuje palcem miejsce między pośladkami. Jagielski zbaraniał. My konaliśmy ze śmiechu. W końcu ktoś wyjaśnił, że:
- "U nas się tak mówi a u was zatiorsa".                                           
Tym razem Janusz jechał wygodnie ze swoim wilkiem i ordynansami.
W marszu lubiłem iść koło Jerzego (Ślązaka, byłego żołnierza Wehrmachtu). On zaś również żywił wiele sympatii do mnie. Opowiadał chętnie śląskie wice. Niektóre z nich zapamiętałem;
- "Słuchaj", pyta, "wiesz jakie są najlepsze wice?(wic = żart po śląsku - przyp.W.)
- "Polędwice, szliwowice i Katowice".

Całość na http://www.akowcy.de

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj4 Obserwuj notkę
Witek
O mnie Witek

  "..kilka Twoich powstańczych tekstów pisanych w sierpniu 2009 i Twoje komentarze i interpretacja faktów w tym opis próby połączenia Starego Miasta z Żoliborzem są niesamowite. Powiem szczerze, że te Twoje teksty, wraz z książką Zbigniewa Sadkowskiego "Honor i Ojczyzna", należały do głównych motywów mojego zainteresowania się szczegółami." ALMANZOR 22.08 ..."notki Witka, które - pisane na dużym poziomie adrenaliny - raczej się chłonie niż czyta." " Prawda o Powstaniu, rozpoznawana na poziomie wydarzeń związanych z poszczególnymi pododdziałami, osobami, czy miejskimi zaułkami ma niespodziewaną moc oczyszczania Pamięci z ideolog. stereotypów i kłamstw. Wszak Historia w gruncie rzeczy składa się z prywatnych historii. Prawda na poziomie Wilanowskiej_1 jest dużo bardziej namacalna i bezdyskusyjna niż na poziomie wielkiej polityki. Spoza Pańskiego tekstu wyłania się ten przedziwny napęd Bohaterów, o których Pan pisze. I nawet ten najgłębszy sens Ofiar, czynionych bez patosu i bez zbędnych górnolotności" JES pod "Dzień chwały największej baonu "Zośka" "350 lat temu Polakom i Ukraińcom zabrakło mądrości, wyrozumiałości, dojrzałości. Od buntu Chmielnickiego rozpoczął się powolny upadek naszego wspólnego państwa. Ukraińcy liczyli że pod berłem carów będzie im lepiej. Taras Szewczenko pisał o Chmielnickim "oj, Bohdanku, nierozumny synu..." Po 350 latach dostaliśmy, my Polacy i Ukraińcy, od losu drugą szansę. Wznieść się ponad wzajemne uprzedzenia, spróbować zrozumieć że historia i geografia dając nam takich a nie innych sąsiadów (Rosję i Niemcy) skazały nas na sojusz, jeżeli chcemy żyć w wolnych i niepodległych krajach. To powrót do naszej wspólnej historii, droga oczywiście ryzykowna na której czyha wiele niebezpieczeństw (...) "Более подлого, низкого, и враждебно настроенного к России и русским человека чем Witek, я в Салоне24 не видел" = "Bardziej podłego, nikczemnego i wrogo nastawionego do Rosji i Rosjan człowieka jak Witek, ja w Salonie24 nie widziałem" AKSKII 13.2.2013

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura