Chciałbym, by polityka w Polsce była taka jak w Szwajcarii – zwierzył się tu niedawno Igła, replikując na moją sugestię, że pewne zmiany ustrojowe typu JOW prowadzą do wypłukania polityki z barwności i pluralizmu. Oby nie wykrakał! Znam dobrze bowiem kraj, w którym nie ma polityki. Nie powiem, kraj miły, zasobny, piękny i smaczny. Ale dla zwierząt politycznych – takich, jakie zaludniają niniejszy Salon – nudny jak cholera. Tym krajem jest Australia.
Do Australii od wielu lat przyjeżdżam regularnie, raz lub dwa razy w roku, a przedtem pomieszkiwałem tu dłużej. Otóż od mniej więcej dziewięciu lat, gdy po kolejnej kilkumiesięcznej nieobecności przyjeżdżam do Sydney i po kilkunastogodzinnym locie a potem - wypiciu kilku mocnych kaw sięgam po poranną gazetę (a przyloty do Sydney zazwyczaj są około 6 rano), nieodmienne trafiam na tę samą sensację dnia. Dotyczy ona mianowicie tego, czy minister skarbu (i wiceszef rządzącej Partii Liberalnej) miał obiecane od premiera (i szefa Partii), że ten ostatni ustąpi i zrobi miejsce ministrowi na premierowskim tronie, czy też nie.
Jest to stała kanwa polityki australijskiej, która nadaje jej ciągłość i najwyraźniej emocjonuje tutejszych komentatorów, analityków i „punditów” politycznych: czy panu ministrowi Costello obiecane było miejsce premiera, czy też premier Howard nigdy niczego takiego nie obiecywał i nie ma żadnego powodu, by swemu ambitnemu partyjnemu koledze-rywalowi taki prezent zrobić. Nie powiem, temat byłby ciekawy na jeden dzień, góra tydzień, ale z mojego oglądu, trwa on dobrych kilka lat. Od czasu do czasu, jacyś dziennikarze („senior political journalists”) przypominają sobie, że kilka lat temu Costello im powiedział, że już za 1 rok, 2 lata, 3 lata itp. Howard ustąpi ze swego stanowiska – a ponieważ to nie następuje, wywołują nowy „kryzys przywództwa”. Zaś Australijczycy, ci w każdym razie, którzy polityką się zajmują, na poważnie i z przejęciem debatują: ustąpi Howard panu Costello czy nie?
Być może mój ogląd australijskiej polityki jest błędny lub wypaczony doświadczeniem polskim, gdzie co trzeci dzień następuje polityczne trzęsienie ziemi i gdzie taki wątek jak Howard-Costello byłby skazany na przysłowiowa ósmą stronę Gazety Wyborczej. Być może moi polsko-australijscy towarzysze salonowi (w Salonie24 jest ich chyba sporo) skorygują mnie i wykażą moją ignorancję. Póki co, obstaję przy swoim: w Australii jest dużo rozmaitych pięknych i ciekawych rzeczy, ale polityki tu po prostu nie ma. Zamiast polityki są jakieś pseudo-tematy o charakterze czysto personalnym, wymyślane po to, by można coś było wstawiać na pierwszą stronę gazet, albo kwestie dotyczące zarządzania i finansów, np. zaciekłe debaty o tym, czy bank rezerw federalnych powinien był podnieść stopy procentowe o 0,25 procent jak to ostatnio uczynił, czy nie.
Jeden z moich tutejszych przyjaciół lubi powiadać, że Australia ma co prawda mało historii, ale za to dużo geografii. Dodałbym – nie ma też polityki.
Z dwoma wyjątkami.
Pierwszy dotyczy imigracji – a zwłaszcza imigrantów, starających się tu przybyć w sytuacjach tragicznych, tych najbiedniejszych z biednych, tych najbardziej przerażonych perspektywą powrotu do swych rodzimych piekieł. (Bo jeśli chodzi o imigrantów zamożnych i wykształconych – tu specjalnie kontrowersji nie ma). Tu Australijczycy często bardzo się upolityczniają, i potrafią wykazać – niestety – nadzwyczajny zupełnie egoizm, jak to miało miejsce kilka lat temu w przypadku statku „Tampa”, który został przez poprzedni rząd Howarda odpędzony od granic kontynentu, co prawdopodobnie zapewniło Partii Liberalnej zwycięstwo wyborcze. Z moich obserwacji wynika, że najzacieklejszymi przeciwnikami przyjmowania najnowszych imigrantów (mowa tylko o biedakach i nędzarzach, powtarzam) są imigranci przedostatni. Ci, którzy już jako-tako umościli się w Australii, ale stale zagrożeni są deklasacją. To oni, a nie ustabilizowani członkowie anglosaskiej elity, najbardziej oponują przeciwko przyjmowaniu nowych „fal” imigrantów.
Drugi wielki problem polityczny Australii to Aborygeni. Znów – to temat na całkowicie osobny wpis, a może i kilka: wielka rana na kolektywnej psyche Australijczyków. Ale choć symbolicznie i psychologicznie to problem wielki (zapewne w Australii – największy), to statystycznie jest on maleńki: Aborygeni stanowią mniej niż jeden procent ludności. Statystyka nie determinuje moralności publicznej, rzecz jasna, i nawet jeśli jakaś tragedia dotyczy niewielkiej liczby ludzi, to w odniesieniu do pojedynczego człowieka – nie zmniejsza to tragiczności problemu. Ale w kategoriach polityki publicznej – należy to widzieć w odpowiednich proporcjach.
Skąd wynika owa apolityczność polityki australijskiej? Odpowiedzi może być wiele, spośród których brak realnych problemów i zagrożeń nie jest zapewne najmniej istotny. Ale zastanawiam się, na ile na tę apolityczność wpływa tutejszy system polityczny, a mianowicie wyborczy system większościowy (JOW) połączony z systemem dwupartyjnym – zresztą jedno i drugie jest ze sobą związane. System ten motywuje partie do oscylowania w kierunku centrum, co zaciera realne różnice między nimi; partie wyraziste – z prawicy i lewicy – pozostają na dalekich marginesach. W wyborach liczą się głównie sprawy lokalne: system wodociągów a nie system sojuszy międzynarodowych jest ważniejszy dla wyborcy, głosującego na swego reprezentanta w dystrykcie. Ponieważ różnice ideologiczne ulegają zatarciu, na plan pierwszy wybijają się osobowości kandydatów, a ponieważ Australijczycy generalnie niechętni są wielkim indywidualnościom (tzw. syndrom „tall poppies”: wysokich makówek, które trzeba przycinać), największe szanse mają sympatyczne, w miarę sprawne administracyjnie, miernoty.
Czy to w sumie źle? Może nie. Łatwo wyobrazić sobie można trawestację znanego powiedzenia: „Obyś żył w ciekawym kraju!” Australia takim krajem nie jest – i Australijczycy wcale sobie z tego powodu nie krzywdują. Mają piękną i ciekawą faunę i florę, niezmierzone pustynie, fantastyczne plaże, dobre jedzenie, multi-etniczne piękne miasta, doskonałe wino, pola golfowe, korty tenisowe, no i (czy już wspomniałem o nich?) fantastyczne plaże. Aha, jeszcze jedno: naprawdę fantastyczne plaże.
Ale czy my w ogóle moglibyśmy się nauczyć żyć w kraju bez codziennych igrzysk reżyserowanych dla nas przez polityków takich jak bracia Kaczyńscy, Lepper, Giertych, Miller? I czy chcielibyśmy?
O czym byśmy rozprawiali w Salonie24?
Inne tematy w dziale Polityka