Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski
60
BLOG

Obyś żył w ciekawym kraju!

Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski Polityka Obserwuj notkę 43

Chciałbym, by polityka w Polsce była taka jak w Szwajcarii – zwierzył się tu niedawno Igła, replikując na moją sugestię, że pewne zmiany ustrojowe typu JOW prowadzą do wypłukania polityki z barwności i pluralizmu. Oby nie wykrakał! Znam dobrze bowiem kraj, w którym nie ma polityki. Nie powiem, kraj miły, zasobny, piękny i smaczny. Ale dla zwierząt politycznych – takich, jakie zaludniają niniejszy Salon – nudny jak cholera. Tym krajem jest Australia.

Do Australii od wielu lat przyjeżdżam regularnie, raz lub dwa razy w roku, a przedtem pomieszkiwałem tu dłużej. Otóż od mniej więcej dziewięciu lat, gdy po kolejnej kilkumiesięcznej nieobecności przyjeżdżam do Sydney i po kilkunastogodzinnym locie a potem - wypiciu kilku mocnych kaw sięgam po poranną gazetę (a przyloty do Sydney zazwyczaj są około 6 rano), nieodmienne trafiam na tę samą sensację dnia. Dotyczy ona mianowicie tego, czy minister skarbu (i wiceszef rządzącej Partii Liberalnej) miał obiecane od premiera (i szefa Partii), że ten ostatni ustąpi i zrobi miejsce ministrowi na premierowskim tronie, czy też nie.

Jest to stała kanwa polityki australijskiej, która nadaje jej ciągłość i najwyraźniej emocjonuje tutejszych komentatorów, analityków i „punditów” politycznych: czy panu ministrowi Costello obiecane było miejsce premiera, czy też premier Howard nigdy niczego takiego nie obiecywał i nie ma żadnego powodu, by swemu ambitnemu partyjnemu koledze-rywalowi taki prezent zrobić. Nie powiem, temat byłby ciekawy na jeden dzień, góra tydzień, ale z mojego oglądu, trwa on dobrych kilka lat. Od czasu do czasu, jacyś dziennikarze („senior political journalists”) przypominają sobie, że kilka lat temu Costello im powiedział, że już za 1 rok, 2 lata, 3 lata itp. Howard ustąpi ze swego stanowiska – a ponieważ to nie następuje, wywołują nowy „kryzys przywództwa”. Zaś Australijczycy, ci w każdym razie, którzy polityką się zajmują, na poważnie i z przejęciem debatują: ustąpi Howard panu Costello czy nie?

Być może mój ogląd australijskiej polityki jest błędny lub wypaczony doświadczeniem polskim, gdzie co trzeci dzień następuje polityczne trzęsienie ziemi i gdzie taki wątek jak Howard-Costello byłby skazany na przysłowiowa ósmą stronę Gazety Wyborczej. Być może moi polsko-australijscy towarzysze salonowi (w Salonie24 jest ich chyba sporo) skorygują mnie i wykażą moją ignorancję. Póki co, obstaję przy swoim: w Australii jest dużo rozmaitych pięknych i ciekawych rzeczy, ale polityki tu po prostu nie ma. Zamiast polityki są jakieś pseudo-tematy o charakterze czysto personalnym, wymyślane po to, by można coś było wstawiać na pierwszą stronę gazet, albo kwestie dotyczące zarządzania i finansów, np. zaciekłe debaty o tym, czy bank rezerw federalnych powinien był podnieść stopy procentowe o 0,25 procent jak to ostatnio uczynił, czy nie.

Jeden z moich tutejszych przyjaciół lubi powiadać, że Australia ma co prawda mało historii, ale za to dużo geografii. Dodałbym – nie ma też polityki.

Z dwoma wyjątkami.

Pierwszy dotyczy imigracji – a zwłaszcza imigrantów, starających się tu przybyć w sytuacjach tragicznych, tych najbiedniejszych z biednych, tych najbardziej przerażonych perspektywą powrotu do swych rodzimych piekieł. (Bo jeśli chodzi o imigrantów zamożnych i wykształconych – tu specjalnie kontrowersji nie ma). Tu Australijczycy często bardzo się upolityczniają, i potrafią wykazać – niestety – nadzwyczajny zupełnie egoizm, jak to miało miejsce kilka lat temu w przypadku statku „Tampa”, który został przez poprzedni rząd Howarda odpędzony od granic kontynentu, co prawdopodobnie zapewniło Partii Liberalnej zwycięstwo wyborcze. Z moich obserwacji wynika, że najzacieklejszymi przeciwnikami przyjmowania najnowszych imigrantów (mowa tylko o biedakach i nędzarzach, powtarzam) są imigranci przedostatni. Ci, którzy już jako-tako umościli się w Australii, ale stale zagrożeni są deklasacją. To oni, a nie ustabilizowani członkowie anglosaskiej elity, najbardziej oponują przeciwko przyjmowaniu nowych „fal” imigrantów.

Drugi wielki problem polityczny Australii to Aborygeni. Znów – to temat na całkowicie osobny wpis, a może i kilka: wielka rana na kolektywnej psyche Australijczyków. Ale choć symbolicznie i psychologicznie to problem wielki (zapewne w Australii – największy), to statystycznie jest on maleńki: Aborygeni stanowią mniej niż jeden procent ludności. Statystyka nie determinuje moralności publicznej, rzecz jasna, i nawet jeśli jakaś tragedia dotyczy niewielkiej liczby ludzi, to w odniesieniu do pojedynczego człowieka – nie zmniejsza to tragiczności problemu. Ale w kategoriach polityki publicznej – należy to widzieć w odpowiednich proporcjach.

Skąd wynika owa apolityczność polityki australijskiej? Odpowiedzi może być wiele, spośród których brak realnych problemów i zagrożeń nie jest zapewne najmniej istotny. Ale zastanawiam się, na ile na tę apolityczność wpływa tutejszy system polityczny, a mianowicie wyborczy system większościowy (JOW) połączony z systemem dwupartyjnym – zresztą jedno i drugie jest ze sobą związane. System ten motywuje partie do oscylowania w kierunku centrum, co zaciera realne różnice między nimi; partie wyraziste – z prawicy i lewicy – pozostają na dalekich marginesach. W wyborach liczą się głównie sprawy lokalne: system wodociągów a nie system sojuszy międzynarodowych jest ważniejszy dla wyborcy, głosującego na swego reprezentanta w dystrykcie. Ponieważ różnice ideologiczne ulegają zatarciu, na plan pierwszy wybijają się osobowości kandydatów, a ponieważ Australijczycy generalnie niechętni są wielkim indywidualnościom (tzw. syndrom „tall poppies”: wysokich makówek, które trzeba przycinać), największe szanse mają sympatyczne, w miarę sprawne administracyjnie, miernoty.

Czy to w sumie źle? Może nie. Łatwo wyobrazić sobie można trawestację znanego powiedzenia: „Obyś żył w ciekawym kraju!” Australia takim krajem nie jest – i Australijczycy wcale sobie z tego powodu nie krzywdują. Mają piękną i ciekawą faunę i florę, niezmierzone pustynie, fantastyczne plaże, dobre jedzenie, multi-etniczne piękne miasta, doskonałe wino, pola golfowe, korty tenisowe, no i (czy już wspomniałem o nich?) fantastyczne plaże. Aha, jeszcze jedno: naprawdę fantastyczne plaże.

Ale czy my w ogóle moglibyśmy się nauczyć żyć w kraju bez codziennych igrzysk reżyserowanych dla nas przez polityków takich jak bracia Kaczyńscy, Lepper, Giertych, Miller? I czy chcielibyśmy?

O czym byśmy rozprawiali w Salonie24?

Moje najlepsze wpisy: 1. Rękopis znaleziony w Kabanossie: "Obraz Salonu: sercem gryzę" 2. Trochę plotkarska opowieść o pewnej Damie (taka jak z Vivy lub T 3. Pawłowi Paliwodzie do sztambucha 4. Opowieść nowojorska 5. Sen 6. Książę, Machiavelli i pistolecik 7. Szatani, Biesy i Inni Demoni Pana Premiera 8. Prolegomenon do blogologii (Wykład Jubileuszowy) 9. Wyznania Salonowca 10. Salon Poprawnych 11. Szanowny Panie Rekontra (czyli druga spowiedź solenna, szczera, 12. Rok Niechęci Do Ludzi (mowa jubileuszowa) 13. Manifest tolerała 14. Spowiedź szczera, solenna, sobotnia 15. Anty-anty-polityka 16. Czynaście 17. Prawo i lewo naturalne 18. Król Maciuś I o Unii Europejskiej 19. O kulturze dyskusji 20. Moje obsesje

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (43)

Inne tematy w dziale Polityka