…zaczęły się tak: opublikowałem w Rzepie artykuł o Karcie Praw Podstawowych, w którym nota bene nie było ani słowa o liberalizmie ani o Macieju Rybińskim (23 lipca). Rybiński napisał ostry artykuł polemiczny, którego kanwą było oświadczenie, że to on, Rybiński jest liberałem, a nie ja: ja mogę być co najwyżej liberałem rozporkowym (bo chcę podobno reglamentować sposób zaspokajania potrzeb seksualnych – daję słowo, tak właśnie napisał), a poza tym powinienem określać się jako etatysta, na dodatek europejski (Rz 26 lipca). Ja na to – zgodnie z tenorem polemiki – zareplikowałem równie ostro, a może nawet podnosząc temperaturę rozmowy, wyzywając Rybińskiego od kołt*nów, a także sugerując że jest ignorantem w sprawach, o których pisze, bo o liberalizmie wypowiada się tak, jakby ostatnie trzy czy cztery dekady debat w łonie liberalizmu nie istniały (Rz 2.08). Użyłem na koniec, w intencji muszę to przyznać satyrycznej, określenia „liberalizm poznawczo-agnostyczny” dla wyrażenia mojej opinii na temat stanu wiedzy Rybińskiego. Rozgniewany Rybiński, w kolejnej polemice, zarzucił mi pośrednio „chamstwo”, a także – podtrzymując obrazowe określenie „liberalizmu rozporkowego” dla określenia mojej doktryny – zapewnił, że dobrze zna literaturę fachową w zakresie liberalizmu, także obcojęzyczną. (Rz 7.08). Wyraził też, już na wstępie swego artykułu, rozgoryczenie faktem, że rzekomo odmawiam mu prawa do wyrażania poglądów.
Uznając, że należy mi się ostatnie słowo – skoro to przecież Rybiński pierwszy mnie zaatakował – zaproponowałem Rzeczpospolitej odpowiedź na tę polemikę, ale nie zdziwiło mnie specjalnie, że Rzepa nie chciała dłużej kontynuować tej gorszącej pyskówki, choć z punktu widzenia etycznego, myślę że to ja miałem prawo do repliki, skoro pierwszy zostałem zaatakowany. Aby jednak zakończyć awanturę, zaproponowałem artykuł – spokojny i całkowicie merytoryczny – na jeden tylko z tematów, poruszonych przez Rybińskiego, a mianowicie na temat roli konstytucji w liberalizmie – zaś by Rybińskiego znów nie urazić, artykuł jest tak anemiczny, aseptyczny i delikatny, że nawet gimnazjalistka ze szkoły dla grzecznych panienek uznałaby go za zbyt mdły. (Artykuł ten ukazuje się w dzisiejszej Rzepie i sami Panstwo mogą się przekonać, że ma minimalną zawartość żółci: http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/opinie_070822/opinie_a_3.html ). No ale Państwu, a w każdym razie tym z Was, którzy akurat nie są grzecznymi gimnazjalistkami, winien jestem jakieś wyjaśnienie, bo wielu z Was pytało mnie, czy będę Rybińskiemu jeszcze odpowiadał, a niektorzy wręcz podpuszczali, bym to zrobił (za co podpuszczaczom jestem bardzo wdzięczny).
Nie mam zresztą złudzeń co do tego, że większość Czytelników tu w Salonie24 w tej wymianie grubiaństw między mną a Rybińskim była całkowicie po stronie tego ostatniego, co mi zresztą daliście jednoznacznie do zrozumienia. Wcale mnie to nie dziwi: ktoś, kto podziela generalne poglądy Rybińskiego na życie i politykę, skłonny jest uznać, że to Rybiński w tym sporze występował rozsądnie, spokojnie i inteligentnie, zaś ja – agresywnie, głupio i nie-merytorycznie. Takie jest po prostu życie i na nic się nie użalam, widziały gały co brały, gdy wprowadzałem się do Salonu24. Także pod tym wpisem spodziewam się wielu gorliwych zapewnień o moralnej i intelektualnej przewadze Rybińskiego nade mną, co – zapewniam – zniosę po męsku, a jeśli nawet rozszlocham się, to tylko na krótko – i szybko znów wezmę się w garść.
Jedna rzecz, która mnie wszelako zdumiała w drugiej replice Rybińskiego, to przejmujące poczucie jego urażonej godności: Rybiński odpowiada jak ranny łoś („niech z bólu ryczy ranny łoś...”), którego dopadł bezwzględny a perfidny myśliwy. Miałbym nawet i pewne wyrzuty sumienia z powodu ostrości mojej odpowiedzi na pierwszy tekst Rybińskiego, gdybym był urodził się wczoraj i nie znał w ogóle publicystyki mego adwersarza. Ponieważ jednak wiem, jakiego typu argumentów często używa, a w uszach mi jeszcze dźwięczały jego urocze kpinki bodajże w „Fakcie” ze strajkujących pielęgniarek i ich podpasek, uznałem, że możemy sobie raz pogadać jak fighter z fighterem, bo na delikatniuszka nie trafiłem – nawet gdyby kilka panienek na widowni zemdlało na widok pierwszej krwi.
Myliłem się, oczywiście, bo zapomniałem, że Rybiński wypracował sobie specjalną pozycję, której gorliwie broni: on może machać cepem na lewo i prawo, a ponieważ ludzie przyzwyczaili się do tego i nie chcą sami dostać od niego po głowie – odpowiadają (jeśli w ogóle) cichutko i spokojniutko. Otóż ja nie mam najmniejszego zamiaru tej konwencji przyjmować, bo Rybiński dzięki własnej agresywności ma już trochę za dobrze: jeśli o mnie chodzi, to ani się go nie boję na publicystycznym ringu, ani nie zamierzam stosować wobec niego taryfy ulgowej. Najwyraźniej takowej on oczekuje od ludzi, którzy wchodzą z nim w dyskusje – stąd niezwykłe rozdrażnienie i płaczliwe okazywanie całemu światu ran, jakie mu zadałem.
Najzabawniejsze w litanii żalów i skarg Rybinskiego jest to, co umieszcza na samym początku swojej drugiej polemiki, gdy z przekąsem pisze o mnie: „Głoszenie , że poglądy różniące sie od jego własnych [tzn. moich, Sadurskiego – przyp. WS] albo grona ludzi, których uznał za drogowskazy, są niedopuszczalne to przejaw liberalizmu i obrona prawdziwej wolności.”
A gdzie ja napisałem, że jego poglądy są „niedopuszczalne”? Napisałem, że są niemądre – a to nie to samo. Czy liberał ma obowiązek zgadzać się ze wszystkim, co napisze Rybiński? Jest to zresztą bardzo typowy argument tak dla niego jak i dla dużej części polskiej publicystyki, która każdą ostrą krytykę pod swoim adresem traktuje jak zamykanie im ust, a każdy argument, odpowiednio celny – za przejaw cenzury. Tymczasem jest to oczywisty nonsens: jeśli ja w swojej odpowiedzi Rybińskiemu krytykuję go, nawet bardzo ostro, to albo mam rację albo nie mam – ale sam fakt najostrzejszej nawet krytyki nie oznacza mojej chęci uniemożliwienia Rybińskiemu jego wypowiedzi. No chyba że swoje liberalne prawo do wypowiedzi rozumie jako „prawo do wypowiedzi przy zapewnieniu, że nikt mnie nie skrytykuje”. W takim przypadku, przyznaję, rzeczywiście rozumiemy liberalizm zupełnie inaczej.
Ta odmienność pojmowania liberalizmu ma jakiś związek z etyką publicznego dyskursu, czyli m.in. też etyką dziennikarską. Na ile możemy czynić użytek z sarkazmu, ironii, drwiny, a nawet i słownych epitetów (typu „kołt*n”) w debatach publicystycznych? Przyznam – nie mam co do tego jednoznacznego zdania, a intuicyjnie czuję, że sam nie jestem bez winy, bo pewne granice często niepotrzebnie przekraczam, czego się zaraz później wstydzę, aż uszy mi płoną. Chętnie więc nauczę sie czegoś od Rybińskiego: jak nie o liberalizmie, to przynajmniej o etyce dziennikarskiej.
Inne tematy w dziale Polityka