Szef resortu spraw wewnętrznych, początkowo cieszący się pełnym zaufaniem przywódcy politycznego: oddany, wierny, gorliwy w swych działaniach. Niestety, z czasem jego zwierzchnik stracił do niego pokładane na początku zaufanie: polityk odpowiedzialny za sprawy wewnętrzne okazał się mało przydatny, hamujący co ważniejsze śledztwa, podejrzanie nieskuteczny. W porę odsunięty – no i bardzo dobrze, bo okazało się, że w istocie był powiązany ze służbami bezpieczeństwa dawnego układu: jako uśpiony agent działał tym perfidniej, im bardziej wydawało się, że na jego lojalność można liczyć. Rozżalony, już po upadku ze szczytów władzy, przyznał się do moralnego i politycznego pogubienia: dostrzegł, że służył władzy, która na jego lojalność nie zasługiwała.
Oczywiście wszyscy Państwo zgadli, o kim mówię: to Gienrich Jagoda, szef NKWD od 1934 do 1936 roku. Zanim Stalin powołał go na to stanowisko, Jagoda wykazał się jako bezwzględny i sprawny organizator systemu Gułagu, a w szczególności – nadzorca budowy Kanału Białomorskiego. Jednak potem Stalin miał do niego żal, o hamowanie przygotowań do procesu Zinowiewa i Kamieniewa; Jagoda miał nawet pomysł, by tych wrogów Stalina oddać pod sąd Biura Politycznego w pełnym składzie, co się Stalinowi zupełnie nie podobało.
Po aresztowaniu Jagody, oskarżonego o szpiegostwo i zdradę, okazało się, że wcześniej był on tajnym agentem carskiej Ochrany. Jagoda został stracony w 1938 roku, a Meer Trilisser, dawny współpracownik Jagody, którego zeznania posłużyły jako dowód na związki Jagody z Ochraną – okazał się też zdrajcą i stracił życie w 1940 roku.
Analogie ze sprawą Janusza Kaczmarka są całkowicie nieuprawnione: Polska to kraj demokratyczny, konstytucyjny, chroniący całkiem nieźle prawa obywateli. Premier – o czym jestem całkowicie przekonany – nie ma najmniejszych zamiarów utrwalania swojej władzy w sposób niezgodny z Konstytucją, a ostatnie kroki, polegające na przedwczesnym rozwiązaniu parlamentu, są pochwały godnym przykładem poddania się osądowi społecznemu – przy sporym ryzyku utraty władzy – w sytuacji, gdy dalsze rządzenie okazało się – zdaniem Premiera – niemożliwe. (Piszę to grubym drukiem chociaż wiem, że i tak będą tu zaraz pisać, że Sadurski porównuje Kaczmarka do Jagody a Kaczyńskiego do Stalina. Nie porównuję. Ale znam tutejsze obyczaje i wiem, że i tak to usłyszę).
Zdumiał mnie natomiast ton wściekłości, jaki usłyszałem w głosach zwolenników rządzącej partii, pod adresem Janusza Kaczmarka. Kaczmarek – dla mnie ani brat ani swat, człowieka nie znam, a jego publicznej działalności, od momentu gdy się pojawił na scenie politycznej, nie lubiłem – został dosłownie wdeptany w ziemię. Jadowitość niechęci, z jaką został tu potraktowany, gdy przejawił „niewierność” wobec Premiera i ministra Ziobro, przekraczała standardy zwykłej krytyki polityka, którego się po prostu nie lubi.
Tak się traktuje tylko renegata – kogoś, kto złamał nie tylko powinność prowadzenia porządnej, uczciwej i zgodnej z prawem polityki, ale coś więcej: przykazanie wierności i lojalności względem przywódców, którzy mu zaufali. Supozycje co do powiązań Kaczmarka ze starymi i nowymi układami, szydercze przygotowywanie gruntu pod zapowiadane publiczne wystąpienia Kaczmarka, by z góry rozbroić jego możliwe argumenty, stawianie go w jednym szeregu ze skompromitowanymi doszczętnie politykami (Kaczmarek powinien przeprowadzić wspólną konferencję prasową z Giertychem, Lepperem i Millerem – ironizował jeden z blogerów) – to wszystko wskazywało na niezwykłe natężenie złości, skierowanej przeciw Kaczmarkowi. Jego sformułowania były dekonstruowane, jego polszczyzna – wyśmiewana, jego (nieporadne skądinąd) powoływanie się na własny urlop czy sprawy rodzinne – wyszydzane. Rechot poprzedzał zapowiadane publiczne wypowiedzi Kaczmarka, a błoto spadało na Kaczmarka tuż po pokazaniu się w mediach. I im bardziej był wdeptywany w to błoto, tym piękniej świeciła gwiazda jego oponenta, nazywanego nawet przez niektórych – z młodzieńczym rozmarzeniem – Zorro. Wspaniały, nieugięty, heroiczny Zorro-Ziobro z jednej strony, a nieporadny, żałosny, poczwarny Kononowicz-Kaczmarek z drugiej.
Janusz Kaczmarek, Zbigniew Ziobro – nie mój cyrk, nie moje małpy. Ale styl reakcji na groteskowe wydarzenia ostatnich dni koncentrujące się wokół byłego ministra spraw wewnętrznych, powinien nas czegoś nauczyć. Czy jesteśmy – w swych mentalnych przyzwyczajeniach, w kulturze politycznej, w artykułowaniu konfliktu politycznego – bliżej standardu zachodniego, w którym minister, który się w oczach przełożonego nie sprawdził, odchodzi – czy też stylu wschodniego, gdzie minister, który wypadł z łask, okazuje się w istocie perfidnym renegatem i ukrytym agentem dawnych służb specjalnych? Zasługującym na największe obelgi, bo zawiódł zaufanie w nim pokładane.
Powie ktoś: to sam Kaczmarek zdecydował się na ruch sprzeczny ze standardami demokratycznymi. Wszystko co nastąpiło później to jego wina. Przypuśćmy, że tak właśnie było. Ale czy trzeba z góry zakrzyczeć wszystko, co ma do powiedzenia; czy nic z jego rewelacji – poddane najbardziej wnikliwej krytycznej analizie – nie może być przydatne dla zatroskanych o dobro publiczne komentatorów?
Zatroskanych o co?
Inne tematy w dziale Polityka