Premier Jarosław Kaczyński spotka się ze zwycięzcą debaty Tusk-Kwaśniewski, ogłosił dziś w radiowej Trójce rzecznik rządu, Jan Dziedziczak. Premier chętnie spotka się „z którymś z tych panów”, ale tylko z jednym, bo to „kwestia dobrego gospodarowania czasem” - wyjaśnił pan rzecznik, sugerując tym samym, że jeśli np. Tusk przegra z Kwaśniewskim, to debatowanie z Tuskiem byłoby dla premiera stratą czasu.
Miedzy rozmaitymi nonsensami, wypowiedzianymi w tej kampanii wyborczej, kuriozalna ta wypowiedź zasługuje na specjalne wyróżnienie, a zatem bez wahania wpisuję ją na czoło mojego felietonu. Oto rzecznik premiera, ubiegającego się o reelekcję swej partii, jednoznacznie i bez żadnej obłudy (co mu zaliczam na plus) przyznaje, że w debatach publicznych między politykami wcale nie chodzi o rozstrząsanie przed wyborcami racji, jakie stoją za rozmaitymi programami partyjnymi, ale o prostą „wygraną” lub „przegraną”.
Właściwą metaforą dla polityki, tak jak rozumie ją rzecznik premiera (a co za tym idzie - najpewniej i sam premier), jest więc ring bokserski, w którym jeden zawodnik nieuchronnie wygra, a nie np. deliberacja między ludźmi dobrej woli, którzy co prawda mają różne pomysły dla swojej ojczyzny, ale którzy wcale nie chcą swych oponentów powalić na deski, by potem odtańczyć wiktorię nad znokautowanym przeciwnikiem.
Jak napisał Michael Walzer w swej znakomitej ostatniej książce „Politics and Passion”, „Debata jest walką między słownymi sportowcami, a celem jest zwycięstwo. Metodami są talenty retoryczne, przywoływanie korzystnych a ukrywanie niekorzystnych dowodów, dyskredytowanie innych dyskutantów itp”. W takiej debacie wcale nie chodzi o to, by przekonać kogoś do czegokolwiek, ani nawet o to, by przekonać swych zwolenników. Chodzi o to, by uwieść tych, którzy jeszcze są nieprzekonani. A oni najczęściej (choć nie zawsze), dadzą się przekonać sztuczkami retorycznymi, a nie siłą argumentów. Pan Zenek z trzeciego piętra (ten, co każdemu umie dogadać) ma tu naturalną wyższość nad docentem ekonomii z parteru.
W tym układzie, deklaracja rzecznika, że premier będzie rozmawiał, ale tylko ze zwycięzcą, rodzi problemy: kto ma orzec o zwycięzcy? Zwolennicy Kwaśniewskiego ogłoszą, że to on jest zwycięzcą; zwolennicy Tuska - że Tusk. Może należy pytać tylko niezdecydowanych, ale jak ich wyszukać do celów szybkiego sondażu? A może zapytać Janusza Rolickiego i Piotra Semkę? Wtedy jednak będzie remis. Gdyby chodziło o debatę Kaczyński-Tusk, sprawa byłaby o tyle prosta, że w niniejszym Salonie24 jej wynik już został z góry ogłoszony, co prawda na blogu przyjaznym zawsze PiS, ale przynajmniej bez wahań i wątpliwości. Gdzie znaleźć owego arbitra, ktory szepnie premierowi Kaczyńskiego, kto zwycięży w debacie Kwaśniewski-Tusk?
Perspektywa „zwycięstwa” i „klęski” w debacie, nie jest oczywiście tylko przypadłością PiS-u. Aleksander Kwaśniewski też opowiada z dumą, że „według opinii publicznej” to on wygrał debatę z Jarosławem Kaczynskim, więc nie ma potrzeby powtarzania jej. Jest to chełpliwe przejęcie tego samego paradygmatu: debata nie jest deliberacją o Polsce, ale walką, na wzór pojedynku bokserskiego, a były prezydent przyczynia się swymi słowami do szkodliwego utrwalenia tej perspektywy.
W swej wspaniałej książce „Czy demokracja jest tu możliwa?” (to już druga książka amerykańskiego myśliciela, którą tu z podziwem przywołuję), Ronald Dworkin napisał tak: „Polityka żadnego państwa nie może być rozgrywana jak seminarium z filozofii: demokracja musi przynieść końcowy werdykt co do rządzących wobec milionów ludzi, ktorzy nie mają wykształcenia w zakresie ekonomii, filozofii, polityki zagranicznej czy nauki o środowisku naturalnym i którzy nie mają czasu i może umiejętności, by zdobyć kwalifikacje w tych dziedzinach. Ale nasza [amerykańska - przyp. WS] polityka krajowa nie spełnia nawet wymogów przyzwoitej debaty w niższych klasach szkoły średniej. Nasi kandydaci przepełniają nas wstydem, gdy otwierają usta. Sa prowadzeni przez konsultantów, ktorzy im mówią, że styl jest wszystkim a treść niczym, że muszą powiedzieć jak najmniej poza podświadomym kodem sekretnie skierowanym do ważnych grup, że ostra krótka wypowiedź [a punchy sound bite] w wieczornych wiadomościach telewizyjnych to polityczne złoto, a cokolwiek przypominającego rzeczywisty argument to śmierć”.
A w Polsce?
Inne tematy w dziale Polityka