Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski
3916
BLOG

Vega, Misiewicz i "służby specjalne" - czyli cyrk na kółkach

Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

Niczym z armaty - huknął dziś Patryk Vega we wzniosłym oświadczeniu, w którym zaznacza, że film "Polityka" to wyłącznie wizja artystyczna, nie zaś prawda. Dalej dodaje:  "Jestem katolikiem, żałuję że zapędziłem się w agresji i przepraszam za użycie przykrych słów w stosunku do Pana Bartłomieja Misiewicza w wywiadzie telewizyjnym udzielonym Panu Redaktorowi Bogdanowi Rymanowskiemu". Ile warte są słowa P. Vegi o wierze - z którą obnosi się wtedy, gdy szuka w tym korzyści? Oddać warto głos Jarosławie Pieczonce ps. MIAMI - współautorowi książki ROZPRAWA, w której wspomina czas, gdy z Patrykiem Vegą spotykał się nader często  i gdy Vega nazywał go swoim przyjacielem.  Ile zatem prawdy w dzisiejszych słowach Patryka Vegi? Odpowiedź w poniższym fragmencie książki ROZPRAWA!                                                                                                                                                        "– Boga nie ma. Ludzie go sobie wymyślili – jego piskliwy głos, który tak mnie zawsze irytował, a który dziwnie kontrastował z chytrymi oczyma i żywą, uważną twarzą, podniósł się o ton wyżej. Spojrzałem na niego uważnie, zastanawiając się, jak dokonał tego epokowego odkrycia. W nieodłącznej czarnej bejsbolówce, czarnym swetrze, czarnych spodniach i butach wyglądał na podstarzałego chłopaczka w czerni, który teraz marszczył brwi, jakby o czymś intensywnie rozmyślał. Efekt był równie sztuczny jak rolex, który mi podarował, a którego sam wcześniej używał dla picu, zanim zarobił szmal. Wiedziałem, że nie jest prawdziwy, a wiedziałem, bo poza tym, że to widziałem, sam mi o tym powiedział. To było żenujące – ale to nie jego zegarek mnie martwił. Rzecz w tym, że wszystko tu pachniało ściemą. Ściemą była jego znajomość służb specjalnych, o których w rzeczywistości nie miał bladego pojęcia, ściemą były odkrycia, które przedstawiał, i filmowi bohaterowie – i nawet zaproszenie do Pragi przez Ivankę Trump to też była ściema. W pewnym momencie, sprzedając ściemę, wykreował się na tyle, że już nie musiał nikomu jej sprzedawać – sama się sprzedawała. A teraz doszedł jeszcze ten teatrzyk. Zadawałem sobie pytanie: jakim trzeba być człowiekiem, by przed premierą swojego filmu publicznie deklarować nawrócenie – bo to dla filmu ok – a potem z dala od ludzkich oczu się naśmiewać, że ludzie to kupili? Miałem dość. Po raz kolejny w życiu. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy w ogóle po raz pierwszy usłyszałem o Patryku Vedze i dlaczego zdecydowałem się na ten mariaż. To była końcówka mojego tranzytu w Afryce, zbliżaliśmy się do rozładunku w Durbanie. Siedziałem w smoke roomie i akurat złapałem zasięg. Patrzyłem i nie wierzyłem własnym oczom: reklamy, trailer – „Pitbull. Nowe porządki”. Bohaterem filmu miał być „Miami”, policjant. „Zapożyczył do filmu moją ksywkę czy jak?”. Napisałem do niego na Facebooku: „Nazywam się Jarosław Pieczonka, pseudonim Miami, i jestem policjantem z Gdańska – ten film to o mnie?”. Odpisał momentalnie: „słyszałem o Tobie” – i zaprosił do znajomych.                    Spotkaliśmy się trzy tygodnie później i on zapytał: „no to ilu ludzi zabiłeś?”. Pierwsza myśl – uciekać. Pomyślałem, że ma nierówno pod sufitem. Słowo do słowa i zorientowałem się, że choć robił film „Służby specjalne”, nie ma żadnego, ale to absolutnie żadnego pojęcia o służbach specjalnych – ale ciekawość zwyciężyła. Opowiedziałem mu o tym i owym. Słuchał z otwartą gębą, a potem powiedział: „dobra, robimy książkę i film”. Napalony jak szczerbaty na suchary. Pomyślałem: dlaczego nie? WSI niby w gruzach, policjantem też już nie byłem, pomyślałem, że poopowiadam trochę i zobaczymy, co będzie dalej. Na co liczyłem? Chyba na to, że zostanie po mnie ślad, jakikolwiek – każdy chciałby zostawić po sobie jakiś ślad. Ale niedługo potem wziąłem udział w bankiecie i już wiedziałem, że to ślepa uliczka – bo to był kompletny odlot. Bankiet został zorganizowany na okoliczność promocji „Pitbulla”. W pewnym momencie zobaczyłem, że ukradkiem zerkała w moją stronę jakaś babka, która była w towarzystwie faceta z irokezem. Ale nie podchodziła, a tylko zerkała, krążyła po sali i łypała okiem. Nie zastanawiałem się długo i podszedłem. Wywiązał się między nami „dialog operacyjny”: – Cześć. Jarek Pieczonka. „Miami”. – Cześć, nie słyszeliśmy o tobie – nigdy nie zabiegałem o rozgłos, było chyba odwrotnie, a jeżeli już się go dorobiłem, to bez swojej woli. A jednak wyraźnie lekceważący ton, z którym zostały wypowiedziane te słowa, dotknął mnie. Zapytałem więc równie zaczepnie:  – „My”, to pani i ten pan z irokezem?  – Nie tylko. Ja jestem z dwóch literek – zabrzmiało poważnie, ale nie podobała mi się ta zabawa w kotka i myszkę, więc odparłem już bardzo konkretnie: - jestem nietutejszy. Przyjechałem z prowincji, z Wybrzeża. Wy tu macie swoje slangi, nazewnictwa, których w ogóle nie łapię. To może wyjaśnisz mi, z łaski swojej, co to są dwie literki, bo, kurwa, nie rozumiem  – położyłem nacisk na odpowiednie słowo, choć od pewnego czasu starałem się nie przeklinać. W tym jednak wypadku uznałem, że będzie pasować jak ulał. I się nie pomyliłem, bo baba z miejsca nabrała respektu i już innym tonem odpowiedziała prawie przymilnie:  - No, z Agencji Wywiadu jestem. - O, to grubo – odparłem i uruchomiłem całą siłę woli, by nie parsknąć śmiechem. Mogła być Kaczorem Donaldem, ale jedno wiedziałem na pewno – baba na tysiąc procent nie była z AW. Jaki agent wywiadu chwali się swoją profesją facetowi, o którym nigdy nie słyszał i którego widzi pierwszy raz w życiu na oczy – na bankiecie? Ale że zaczęła bawić mnie ta rozmowa, więc ze śmiertelnie poważną miną czekam, co będzie dalej. A baba dopiero się rozkręca:  – To ja jestem pierwowzorem Aleksandry Lach, pseudonim Białko, ze „Służb specjalnych” Patryka. – O kurwa – zakląłem drugi raz tego dnia, ale musiałem powiedzieć coś dosadnego i na chwilę odwrócić głowę, by tym razem już naprawdę nie wybuchnąć śmiechem, a w głębi ducha pomyślałem: no to teraz już rozumiem, skąd w tym filmie tyle bredni. Bo wierzcie lub nie, przy całym szacunku do Olgi Bołądź – skądinąd fajnej aktorki i ładnej kobiety – która zagrała rolę agentki ABW wyrzuconej ze służby, kumple z prawdziwych służb specjalnych, z którymi oglądałem ten film, kiedy patrzyli na większość zagranych tam scen, tarzali się po podłodze ze śmiechu, jak niegdyś moje pokolenie na filmie „Rejs”. Tymczasem baba brnie dalej w najlepsze: – Bo ja z Patrykiem jestem zakumplowana. No, ekspertem jestem – teraz już naprawdę nie wytrzymałem. Błyskawicznie pociągnąłem duży łyk drinka, ale nie zdążyłem stłumić wybuchu śmiechu, w efekcie czego się zakrztusiłem. Kaszlałem tak dobre pół minuty, zanim udało mi się opanować na tyle, by na nowo zagaić rozmowę. A był po temu najwyższy czas, bo „Irokez”, jak w myślach nazwałem towarzysza „agentki wywiadu”, zaczął przyglądać mi się jakoś tak dziwnie, jakby podejrzewał, że z nich zwyczajnie kpię. – Posłuchaj, a jak ty się właściwie nazywasz? – zagaiłem, by powiedzieć cokolwiek. – Pytam, bo ja się przedstawiłem – zrobiła taką minę, jakbym popełnił świętokradztwo.  – Naprawdę o mnie nie słyszałeś? – wyraźnie nie dowierzała. – Naprawdę. Mówiłem już – z prowincji jestem. Tam, skąd przybywam, ludzie żyją pod lodem – szarżowałem.  Baba wzruszyła ramionami.  – Jolanta Sobolewska – powiedziała wyraźnie już dotknięta do żywego, ale nie powiem, gdzie to miałem.  – A masz jakąś legitymację? Bo wiesz, jak już tak się przede mną otworzyłaś, to chciałbym wiedzieć na pewno, czy jesteś z Agencji Wywiadu. Z pewnością się nie pogniewasz, że o to proszę, bo my, agenci, wiemy, że ufać i jednocześnie sprawdzać to podstawa działania w naszej branży, prawda? – uśmiechnąłem się najpiękniej jak umiałem i to nawet szczerze, bo naprawdę setnie się bawiłem. Ale najwyraźniej tylko ja, bo zobaczyłem, że teraz to już chyba naprawdę babę wkurzyłem. Szarpnęła „Irokeza” za rękaw. – Idziemy – syknęła. – A legitymacja? – zapytałem szczerze zasmucony, że przerywa taką zabawę. – Zostawiłam w domu. Miło było – i poszła. - Jasne – powiedziałem do siebie, bo zostałem sam. Pooglądałem sobie jeszcze chwilę, jak defilują na drugą stronę sali, nie mogąc się nadziwić, że tak to wszystko wygląda.  Istny cyrk na kółkach."                                        sumlinski.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura