Aby utrzymać nas przy życiu chwytała się różnych sposobów. Piekła placki z plew, gotowała zupę z lebiody, pokrzywy, a nawet z owsianej słomy. Wszystkie te namiastki pożywienia były właściwie niejadalne, ale nie były trujące. Oszukiwałyśmy nasze żołądki i wciąż zwyciężałyśmy śmierć.
A najważniejsze było to, że ona mnie bardzo kochała. Jej miłość pomagała mi przetrwać. Często uciekałam z głodnego domu, ale stęskniona wracałam i widziałam jej radość, że ja jeszcze żyję. Nie chciałam umierać, by nie sprawić jej bólu. Gdybym umarła, ona nie zniosłaby tego. Miłość i przywiązanie to najlepszy sposób na życie.
Drugim szczęściem był dach nad głową. Ja już byłam prawie dorosła i było mnie wszędzie pełno: w polu, w lesie, na łąkach. Wszędzie szukałam ratunku i czasami ratunek nadchodził. Widocznie los tak chciał.
Piękna, rudowłosa, o białej twarzy i niebieskich oczach, pani Łozowa nie mogła wyżyć. Dwoje malutkich dzieci, którymi się opiekowała, wiązały jej ręce. Przecież one nie mogły odżywiać się chwastami. Brak własnego kąta dopełnił reszty. To musiało się tak skończyć. Aż nie do uwierzenia, ale tak niestety było. Nie tylko ona, ale cała jej rodzina zginęła. Tylko jakiś daleki krewny ocalał - to było wszystko.
Moja rodzina również została straszliwie „przetrzebiona”. Z siedmiorga rodzeństwa został tylko ojciec i najmłodszy brat - stryj Wojtek, który zmarł jak człowiek - śmiercią naturalną. W tę noc kiedy zmarła pani Łozowa przysięgłyśmy sobie, że nie damy się śmierci, że obronimy się.
Ucieszyłam się, że babcia przestała przygotowywać mnie do śmierci. Wierzyłam jej. Ona była dla mnie ostoją, była wszystkim. Już nigdy więcej nie uciekałam z domu, żeby nie przysparzać jej dodatkowych zmartwień, których jej nie brakowało. Mijała straszna i smutna niedziela. Oby nigdy nie powtórzyło się coś tak makabrycznego.
Od poniedziałku walczyłyśmy o jeszcze jeden dzień życia. Przypadkowo na strychu nad oborą znalazły się, zapomniane przez wszystkich, suche, żółte liście tytoniu. Ojciec pewnie je tam schował. Był to bardzo dobry i chodliwy towar. Teraz miałyśmy więcej pieniędzy, ale nie było co za nie kupić. Nawet człowiek, od którego dostawałyśmy mięso znikł jeszcze przed żniwami. Jego mieszkanie stało puste, a w drzwiach wisiała kartka, że był to spekulant i oszust. Był - to znaczy, że już go nie ma, czyli znikł jak wszyscy.
Żniwa musiały się skończyć z powodu deszczu. W czasie upalnego lata nie chciało mu się padać, ale za to jesienią nadrabiał straty. Część zbóż zimową porą stratowało bydło, część jednak zebrano. Reszta mokła i gniła. Takie słabe zbiory nikogo nie martwiły. Wszystko to było państwowe.
Pewnego deszczowego dnia naczalstwo obwieściło zebranie. Stawiennictwo, jak zwykle, było obowiązkowe. Z duszą na ramieniu zajęliśmy miejsce w szkolnej świetlicy. Bardzo bałam się o babcię. Przecież tylko ona mi została. Zebranie okazało się niegroźne, a nawet obiecujące i korzystne. Otóż wszyscy, którzy pracowali w polu, dostaną zapłatę w postaci ziarna. Było to dla ludzi zaskoczeniem. Kto by pomyślał, że towarzysze zdobędą się na taki „wspaniałomyślny” czyn. Co prawda pola i zboże należało do nas, ale jak dotychczas to wszystko nam zabierano, a tu niespodziewanie będą nam płacić. Jakoś nie chciało się wierzyć. Może to tylko żart? Przecież całe lato na plantacji ziół pracowaliśmy za skibkę czarnego chleba i miseczkę zupy.
Po paru dniach babcia przyniosła w koszyku trochę ziarna. Niewiele tego było. Ja w swojej spódnicy na podszewce więcej nakradłam. Zapasy na zimę jednak odrobinę powiększyły się. Z ogrodu zebrałyśmy trochę kukurydzy, buraków, marchwi i dużo pięknych dyń. Piwnica już nie świeciła pustką.
Najważniejszą rzeczą było szukanie opału. Drzew we własnym lesie i na łące nie wolno było ścinać. Została tylko ubiegłoroczna słoma i dalsza rozbiórka zabudowań i płotów. Będziemy ogrzewać mieszkanie tylko w bardzo mroźne dni i tylko jedno pomieszczenie. Kilka razy udało się nam przywieźć z lasu chrustu małym ręcznym wózkiem, i to było wszystko.
O nieszczęsnym chruście dowiedziało się naczalstwo. Natychmiast zjawiło się u nas dwóch milicjantów, jak zwykle z karabinami. Szukali kradzionego drzewa. Znowu był strach, że skonfiskują nasze skromne zapasy. Zabraliby je na pewno, ale na szczęście - nie znaleźli. Na nasze głowy posypały się razy, wyzwiska i przekleństwa.
Nadchodziła znowu ciężka zima. Czułam się bardzo dziwnie. Nic mnie nie bolało, ale odczuwałam ogromne osłabienie, zawroty głowy, a nawet miałam omdlenia. Wieczorem poruszałam się po omacku. Byłam ślepa. Na szczęście rano odzyskiwałam wzrok. Trzeba było powiadomić mamę. Ona przecież nie wiedziała czy jeszcze żyjemy.
W takich beznadziejnych chwilach zawsze myślałam o ojcu. Gdzie on teraz jest? Czy żyje? Czy myśli o nas? Dlaczego tak długo milczy? A mógł naprawdę wrócić. We wsi tej jesieni był względny spokój. Nikogo na razie nie zamykali i nie zabijali. Niektórzy powrócili z tułaczki i nie karano ich. Bardzo dużo było śmierci i towarzysze pozwolili trochę odetchnąć, odpocząć.
Była już jesień - deszczowa i chłodna pora roku. Ojciec niestety wciąż milczał, ale ja wciąż nie traciłam nadziei. Wierzyłam, że szczęście jeszcze mnie nie opuściło. A szczęście to miałam nie byle jakie, ciągle żyłam i to tylko się liczyło.
Komentarze