Z Janem M. Rokitą, byłym politykiem PO, a obecnie obserwatorem polskiego życia publicznego, rozmawiają u głodujących Grzegorz Wszołek i Rybitzky.
Pierwsze pytanie wydaje się najprostsze. Dlaczego Pan tu przyszedł?
Bo to moi kumple są (śmiech)! To moi przyjaciele od lat.
A coś więcej?
W bardzo słusznej sprawie, w której od 2 lat nikt nie mógł nic zrobić poza waleniem głową w ścianę, oni już uzyskali bardzo wiele politycznie. Moim zdaniem to rozporządzenie już jest trupem.
A skąd ta pewność?
Z logiki politycznej. Pewien proces został uruchomiony. Od czasu rozpoczęcia głodówki wszyscy zaczynają dowierzać protestującym.
Minister Szumilas się ugnie przed postulatami protestujących?
Teraz nie, ale w przyszłości owszem. Przy tej skali sprzeciwu nie będzie innego wyjścia – jestem o tym przekonany. Każda następna władza postawi sobie za punkt wyjścia zmianę decyzji minister Hall i Szumilas.
Jakie byłyby skutki dla polskiego szkolnictwa, gdyby weszło w życie to rozporządzenie?
To jest trwała linia zmian w polskim szkolnictwie. Średnie wykształcenie - jako formacja polskiego inteligenta - jest likwidowane na naszych oczach. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat średnia szkoła decydowała o ukształtowaniu człowieka. To rozwalenie kluczowego etapu formowania inteligenta.
W którym momencie, tak naprawdę, nastąpiła degradacja polskiego szkolnictwa?
W czasie zamiany liceum czteroletniego na trzyletnie. Licea zaczęły się zamieniać w kurs przygotowawczy do zawodu. Dlatego tak się przy tym władze upierają. Bo taka jest logika.
Jaki jest cel takich reform?
Celem jest nowoczesność rozumiana tak, jak w większości szkół amerykańskich. Nowoczesność, która ma polegać na tym, że szkoła służy do nauki zawodu. Szkolnictwo w całości jest szkolnictwem zawodowym.
Pan to przedstawia jako szeroki proces, wiec skąd przeświadczenie, że zostanie on powstrzymany?
Bo została przekroczona masa krytyczna, tak silna, że ta reforma pęknie, przynajmniej w przypadku zmian w nauce historii.
MEN twierdzi, że reforma ma pomóc w konsekwentnej nauce historii w szkołach. I wreszcie, według zapewnień, uczniowie zaczną poznawać historię najnowszą.
Nie na tym problem polega. Problem jest taki, że cała nauka zostanie zredukowana do wycinku historii współczesnej, a poza tym uczniowie będą się uczyć dziwnych, „współczesnych” rzeczy z bloków tematycznych. To jest taka zabawa.
Pan znał bardzo dobrze Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego. To są historycy z wykształcenia. Czy to nie powinno mieć jakiegoś znaczenia dla losów tej reformy? Nie jest to paradoksalne zjawisko?
Nie ma to żadnego znaczenia. W przypadku historii decyduje pogląd na tradycję. Ci, którzy tu przychodzą, wspierają głodówkę, bo widzą wartość tradycji. Świadomość tradycji jest dla nich ważna.
Czyli obecna władza, mówiąc brutalnie, odchodzi od tradycji i świadomości narodowej?
Odchodzi od tradycji i kształtowania jakiejkolwiek formacji intelektualnej. Liczy się tylko kształcenie zawodowe. W prawdziwej edukacji uczenie zawodowe łączy się z formacją intelektualną. We Francji zachodziło podobne zjawisko kilka lat temu, a tam zawsze przykładano wielką wagę do historii. W pewnym momencie jednak ograniczano nauczanie historii i wtedy wybuchła wielka burza.
Jak pan ocenia reformę w Polsce na tle polityki historycznej czy edukacyjnej innych krajów, np. Niemiec albo Rosji, kładącej duży nacisk w tych kwestiach?
Czy Niemcy prowadza politykę historyczną? Wątpię. Jeśli pójdzie pan do Instytutu Goethego zapytać się o ich działania historyczne, to zaproponują po pierwsze: spotkanie z działaczami homoseksualnymi, po drugie: happening, dekonstruujący twórczość Goethego. Albo coś o tym, że „niemieckość to nienormalność”, podobnie, że „polskość to nienormalność”. A więc nie zauważam jakiejś promocji niemczyzny. Rosjanie owszem, prowadzą propagandową politykę historyczną, ale w propagandzie popadają w śmieszność. Rząd Tuska nie prowadzi polityki „zdrady narodowej”, jeśli już to włącza się w nurt „ogólnoeuropejskiej zdrady”.
Dziękujemy za rozmowę.