Od 10 kwietnia 2010 roku nie mam pojęcia, co się wydarzyło podczas lotu prezydenckiej delegacji do Katynia. Nie przekonały mnie ani kłamliwy raport generał Anodiny, ani niepełny i momentami dezinformujący dokument komisji Millera, a ponadto nie dysponujemy jednoznacznymi dowodami na zamach lub też czynnik, wskazujący na to, by stało się w smoleńskim lesie coś innego, niż zwykły wypadek. Dysponujemy mocnymi, ale tylko poszlakami. W dodatku nie można być dzisiaj pewnym, że doszło tylko do zwykłej tragedii. Przyznam, że nigdy nie sądziłem, iż po 4 latach nie będę nic pewnego wiedział w tak fundamentalnej sprawie. Mówimy o najważniejszym w tej chwili śledztwie w Polsce i przełomowym wydarzeniu w historii naszego kraju!
Nie należę do żadnej grupy, która już wie. Albo wydarzyło się to albo to. Mam natomiast pewność, że Lech Kaczyński wraz z bratem nikogo nie posłał na śmierć, piloci Tupolewa nie byli nieodpowiedzialnymi debilami, którym w taki sposób dorabia gęby Moskwa wraz z polskimi, niektórymi szczekaczkami. Generał Błasik nie przebywał w kabinie pilotów i nie wywierał presji nie załogę, nie wykryto również alkoholu w jego krwi. Brakuje nam wielu dowodów, w tym zniszczonego przez Rosjan wraku i oryginałów czarnych skrzynek. Czyli praktycznie nic nie mamy, poza tym, co łaskawie da nam Moskwa, a przy tym strona polska może jej naiwnie wierzyć lub nie. W toku wyjaśniania katastrofy smoleńskiej mogliśmy usłyszeć zapewnienia o wzorowej współpracy, pojednaniu i ociepleniu. Ile warte były te słowa, pokazują liczne przykłady ekshumacji ofiar tragedii, przetrzymywanie wraku, aż w końcu zmiana narracji po aneksji Krymu przez Putina, co uwidoczniło się choćby nałożonym embargiem na import polskiej wieprzowiny do Rosji. Wszystko okazało się kłamstwem.
Zatem co w tym gąszczu kłamstw jest prawdą? W co wierzyć a w co nie? Jakie były przyczyny katastrofy samolotu z prezydentem na pokładzie? Kiedy i czy w ogóle dowiemy się prawdy? Mam wrażenie, że spora część Polaków o 10 kwietnia zapomniała. Oczywiście wie ona i pamięta, że historyczna tragedia się wydarzyła. Tyle, że z biegiem czasu przestała się kulisami katastrofy interesować, nie wiedząc, komu wierzyć, skoro istnieją przynajmniej trzy odrębne wersje w tej sprawie. Może i o to w tym medialnym zgiełku chodziło. Teraz obojętne, która wersja "zwycięży", choćby i ta zamachowa, ogromnej części z nas będzie to zwyczajnie obojętne.
"Gazeta Wyborcza", naczelny organ prokuratorów wojskowych, wściekłych po wycieku informacji o wykrytym trotylu na wraku Tupolewa, obwieściła, że śledczy są pewni swego po uzupełnionej ekspertyzie biegłych z CLKP: wybuchu na pokładzie samolotu nie było. Dlaczego jednak wszystko trwało tak długo, a pierwotna ekspertyza nadawała się do kosza albo uszczegółowienia? Dlaczego przyciśnięty ppłk Jan Artymiak na komisji sejmowej, po artykule o trotylu, przyznał, iż detektory rzeczywiście wykryły substancje, które były podobne do wybuchowych?
Tych pytań nie zadają sobie ci, którzy już wszystko wiedzą. Albo ogłaszają winę pilotów i najlepiej zmarłego Prezydenta, a jest ich większość w mediach, albo pewny zamach. Jednocześnie, odrzucając wątek zamachowy, eksperci silą się na interpretację, wedle której całe gadanie o winie Rosjan i ewentualnym działaniu czynników trzecich w istocie jest na rękę Putinowi. Jeśli tak, to byłyby zadowolony z rewelacji otrutego i zamordowanego oficera FSB, Aleksandra Litwinienki, który ujawnił wysadzanie rosyjskich bloków mieszkalnych przez kremlowskie służby. Piałby z zachwytu po kolejnych tekstach Anny Politkowskiej, zamordowanej w końcu przez jego siepaczy. Przecież każda sensacja, uderzająca w podstawy polityki cara Rosji, jest mu "na rękę". Chyba jednak nie do końca. Przecież taki scenariusz, zadowolenego Putina z dyskusji o zamachu i ewentualnym umiędzynarodowieniu śledztwa smoleńskiego, jest niedorzeczny.
A ja nie wiem o końcówce lotu Tupolewa nic, poza pociągnięciem wolantu do góry i decyzją załogi o odejściu. Nie do końca nawet można mówić o pewnych wymiarach brzozy, która rzekomo spowodowała tragedię, gdyż dysponujemy kilkoma pomiarami: MAK swoimi, komisja Millera swoim, dziennikarze innymi, a wojskowi prokuratorzy jeszcze innymi. Czy zatem po 4 latach możemy mówić o tym, że z całą pewnością wiemy, co się stało nad smoleńskim lasem?