Xylomena Xylomena
66
BLOG

I życia bywa mało do pojednania z Bogiem, choć teoretycznie za życia możliwe

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 2

Bóg do Alicji Lenczewskiej w jednym z jej kryzysów (dla niej pewnie pociecha, ale ja ze swoim dobrym humorkiem zjechałam od tego w dół): „+ Tyle nieszczęść ściągają ludzie na siebie przez swoją samodzielność. Przez swoją samodzielność usuwają Mnie ze swojego życia. Ty chcesz być przy mnie, a jednocześnie chcesz osiągać coś sama. To nie jest możliwe, nawet gdyby intencja była w twoim mniemaniu najlepsza. Twoja wolność dotyczy tylko decyzji, czy chcesz Mi oddać siebie. Jeśli powiedziałaś „tak”, wszystko pozostałe jest już wspólne ze Mną i twoje indywidualne wysiłki nie są potrzebne, bo tą wspólność umniejszają. Wiem, że tego nie chcesz, musisz więc zmienić się pod tym względem. Pragnąć się zmienić i prosić o pomoc. Wtedy wszystko stanie się proste i łatwe, bo cokolwiek będzie, Ja będę ponosił za to odpowiedzialność. Ty będziesz w Moich ramionach i Ja cię będę niósł. Nie upadniesz, nie pobrudzisz się, będziesz czysta. Ze Mną już tu: na ziemi. - Wiesz Ojcze, to wszystko przez to, że chciałam Ci dać coś od siebie. + Dziecko Moje, przecież ty nic nie masz, tylko siebie. Ja tylko tego pragnę i to jest bardzo duży dar.”

image
Z tego wynika, że kiedy uczymy się nawzajem o Jezusie kluczem „Jezus to, Jezus tamto”, to paradoksalnie łatwiej się Jezusa oduczyć, niż nauczyć. Może przesadzam, bo wyłączając stan dziewictwa duchowego, kiedy w życiu człowieka do żadnego sprzeciwu jeszcze nie doszło i stan ducha jest na tyle dziecięcy, że od razu za wszystkim widzi posłuszeństwo na własne podobieństwo, ale przeciętny współczesny człowiek patrzy na Jezusa jak na wzór samodzielności. Przez co na opak. Patrzy, a nie widzi, ponieważ ma własne kategorie identyfikacji z postacią Jezusa – na miarę władcy i używania własnej woli na całego. Najbliżej rozumienia, jak bardzo Jezus nie używa własnej woli, jest dopiero, gdy Jezus dochodzi do śmierci ciała, bo ludzie kierują światło na słowa „Ale nie moja wola, lecz twoja”, żeby je omawiać.
Podczas, gdy przez całe życie wcześniej Jezus ma to za oczywistość. Swoje nieistnienie. Za rzeczywistość zasłoniętą przed ludźmi, którą od czasu do czasu wyjaśnia dziwiącym się czemuś, ale generalnie nie ma żadnego powodu o niej trąbić bez przerwy, że „Ja i ojciec jedno jesteśmy”, a mnie samego nie ma, jako mojego chciejstwa, i w tym właśnie przyszedłem dać wam wzór do naśladowania.   
Grzech nieposłuszeństwa niby jest znany, czy jako wierzenie obce, czy własne, tyle, że na zasadzie – tak, tak, ale dawno temu u zarania ludzkości, przez jakiś dwoje, którzy mi zabrali raj sprzed nosa, a nie jako głęboko zakorzeniony we mnie samym. Ciężko myśleć, że tamci, to akurat wcale nie byli stworzeni do urodzenia mnie, jak to się stało w praktyce, tylko do urodzenia właśnie Jezusa w postaci Emmanuela (takiej, która nie musi nikogo zbawiać, bo jest wśród bezgrzesznych). To, co stało się „zamiast” (czyli tak ja m.innymi), nie może już odtąd współistnieć z tym, co prawowite. Żeby zasypać tą przepaść musi stać się kolejne „zamiast”. I tak dzieje się umieranie Boga „zamiast”, czyli za mnie... Zwrot tak niepojęty, że właściwie nie do uzmysłowienia dla człowieka, choćby miał wbijany do głowy tysiąc razy od dziecka.
W każdym razie ja mam duże trudności z poczuciem go, ponieważ wiem, że to nie może być to samo, co moje poczucie winy za grzechy, do rozpoznawania których stosuję przecież swoje miary dobra i zła w sumieniu, czy nawet nie swoje, a podsuwane przez ludzi do wierzenia (np. że nieobecność na mszy, to grzech śmiertelny sama bym nie zgadła i nie chciałabym, żeby to było prawdą przez wzgląd na tych, których tam nie ma, a zdarza mi się słyszeć to na kazaniach).
Zdaję sobie z tego sprawę, bo wiem, dlaczego mi tak trudno na samodzielność (grzech pierworodny - jeśli ktoś woli po staremu) patrzeć w kategoriach grzechu. A używam słowa „samodzielność”, ponieważ „grzech nieposłuszeństwa” tak ludziom spowszechniał jako coś archaicznego, co ich nie dotyczy, że nawet Jezus jako Paraklet w Alicji Lenczewskiej zmienił ten zwrot na „grzech samodzielności”, żeby ludzie nie mieli wątpliwości, iż ich dotyczy, a nie zawęża się Adama i Ewy i już (byle sobie durnie zaśpiewać „To nie ja byłam Ewą”?).
Znam siebie z tego, że kiedy robi się ciężko nie do wytrzymania w wykonywaniu jakiś „obowiązków”, to i owszem budzi się we mnie pragnienie opiekuna, żeby się wreszcie móc przestać o to wszystko martwić i przestać ciągnąć ten wóz samotnie (a pragnienie posiadania takiego „prawdziwego męża” głównie przy mężach), ale niech mi już coś zaczyna wychodzić, to nic innego nie wydaje mi się tak godne dzielenia z drugim człowiekiem, jak samodzielność. Uczenie samodzielności. Jej zaczynam przypisywać poczucie zadowolenia z siebie, więc chciałabym, żeby każdy takie poczuł.
Bo kto umie patrzeć na posłuszne dzieci jako szczęśliwe? Ja – nie, z pewnością nie. Widzę dziecko posłuszne, to od razu myślę – ale biedactwo zastraszone, zahukane, pewnie je tylko leją i nie dają dojść do głosu, nic je nie cieszy w życiu i wolałoby nie żyć. Widzę roześmiane, rezolutne, rozmowne, które dorosłych traktuje ufnie jak równych sobie, to jestem pewna, że to mogło się stać jedynie przez ukochanie w tym dziecku samodzielności przez rodziców, pozwolenie na „rozwinięcie skrzydeł”, interesowanie się, co dziecko chce, co ma do powiedzenia i właśnie liczenie się z jego wolą. Czyli tworzę konstrukcję w umyślę, że to dobry rodzic wycofuje swoją wolę z życia, żeby uszczęśliwić dziecko, dodać mu „pewności siebie”. A o rodzicu niegodzącym się na samodzielność dziecka, myślę jako złym i wręcz zaburzonym, bo przecież każdy normalny chce dorośnięcia swojego dziecka, zarówno dla spokojnego umierania własnego, jak i żeby to dziecko od takiej śmierci nie przewróciło się, nie załamało, tylko ustało na „własnych nogach”.
Gdy takie właśnie myślenie z relacji ludzkich przenoszę na Boga Ojca, jaki byłby idealny dla mnie, to wychodzi na to, że tylko zachwycony, kiedy wszystko chcę robić po swojemu... Bo jeśli wymagający szukania Jego woli, to właściwie po co? Więcej, niż „po co”, bo właśnie odpowiedź już jest w człowieku gotowa, że dla zatracenia mojego istnienia, mojej woli, ponieważ On jej po prostu nie chce... Dał ją - dał, ale tylko do złożenia Jemu w ofierze. Docelowo nawet z całym ciałem, bo w końcu tak pokazuje Jezus Chrystus.
Na zimno oglądając oczekiwania Boga, to wygląda zupełnie jako anty miłość, bo tylko On, On i On. Trzeba doświadczenia miłości, żeby znać wyczulenie na wolę drugiego, jako wynik uwielbienia, żeby wiedzieć, że takiego oddania pragnie się samemu. Cała potrzeba służenia, spijania słów i posłuszeństwa, żeby zawsze się ich trzymać dla sprawiania przyjemności temu drugiemu, oraz cierpienie, gdy tamten/tamta jest nie w humorze, to przejawy miłości. Owszem można je zagrać w oparciu o jakieś doświadczenia wcześniejsze dla tzw. uwiedzenia, ale wtedy jest się tylko na mękach psychicznych, ponieważ zewnętrznymi oznakami bycia „w parze” nie sposób się uszczęśliwić. Człowiek zamienia się w aktora na żywo, a nie żyje.
I męczeństwo męczeństwu nierówne, choć dla oka może mieć nawet podobieństwa. Takie powstające z wyrachowania obliczonego na cel też odbiera stopniowo wolną wolę, ale na taki sposób, że każde słowo zaczyna tracić sens, bo znane jest z tego, że u jego źródła jest fałsz – chęć osiągnięcia czegoś dla siebie (tak się nim posługuje gracz). Upada rozum, więc człowiek już nawet nie wie czego chcieć, bo tak jest pogubiony. Zupełnie co innego, kiedy to narastająca miłość pobudza odruchy ofiarności.
Dam przykład na różnicę w krzyżach, bo przecież chodzą parami (albo i trójkami...). Przychodzi mamusia do córki i kładzie jej do głowy – zobacz, on nie daje ci na to i na tamto, a jeszcze nie wiadomo z kim jeździ w te swoje delegacje. Podczas, gdy prawdziwie zakochanej ciężej słuchać owej mamusi z jej „troską”, niż by miała znieść dziesięć kochanek męża, bo tak jest szczęśliwa jego szczęściem (dzięki czemu też on ani trochę nie potrzebuje żadnych innych bab, czyli „odbijających” go komuś tak kochającemu jak nikt). Można jej ten „krzyż” (dla niej najsłodszy na świecie) odebrać, żeby „przejrzała na oczy” (porzuciła umiejętność kochania), ale nie można niczego dać w zamian miłości. Co w człowieku uległo pogorszeniu, uległo pogorszeniu wobec wszystkich ludzi, więc i ta mamusia dokonaniem zgorszenia dziecka (odjęcia z niej dobra) nie napasie się, nie skieruje jej miłości na siebie, tym, że „wyzwoliła” jej serce od męża „egoisty”. Bo miłość albo jest, albo jej nie ma. Co zgasło - zgasło. Przykład Kaima, który morduje Abla dla przekierowania łaski Boga na siebie zdaje się temu przeczyć, bo Bóg bierze to, co uczynił w najwyższą obronę przed ludźmi – zakazuje go zabić pod groźbą własnej pomsty na potencjalnym mordercy Kaima przez siedem pokoleń. Tym niemniej u ludzi zdaje się to wyglądać dokładnie przeciwnie i zabicie komuś obiektu miłości rodzi do mordercy w najlepszym wypadku pogardę, a najczęściej nienawiść i żądzę odwetu. Dlatego tak niezrozumiałe są słowa Koronki do Miłosierdzia Bożego, które zdają się zabiegać o miłość Boga dokładnie za dokonanie mordu na Jezusie : „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo Najmilszego Syna Twojego, a Pana Naszego – Jezusa Chrystusa, na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata”... Od samego mówienia wie się, że mowa o  istocie zupełnie niepojętej po ludzku, albo trzeba zacząć się bać, ze w człowieka zaraz strzeli piorun.
Pewnie dlatego ze wzajemnym „uczeniem się” ludzi miłości do Boga też jest inaczej, niż z tą mamusią, martwiącą się, że córka kocha kogoś za bardzo, bo w przypadku miłości do Boga, jedni drugich przyłapują na braku przejawów miłości, że jeszcze takiej ofiarności w tobie nie widać, i siakiej, a ten święty, to umiał tyle, a tobie nawet jednego „Ojcze nasz” nie chce się zmówić – wstydź się, co z ciebie za człowiek, który ma za nic śmierć Jezusa. Przyłapują się na słówkach jako „błędach” w prawidłowym kochaniu „oddawaniu czci” i „rozumieniu”. Klasyczne mnożenie ciężarów. Najczęściej z motywacją - bo mi mógłbyś dać hojniej w dobrych uczynkach lub moje życie z tobą byłoby o tyle łatwiejsze, i wojen na świecie by nie było, i chorób, i nie wiadomo czego, co z pewnością jest przez ciebie, bo przez kogo jak nie przez tych strasznych „grzeszników”...
Nim ktoś spróbuje tego zakochania w Bogu, to już wie, że takiego stanu nie chce, zaczynając w tej kolejności, którą mu wtykają ludzie, bo co ja z tego będę miał/a, poza tymi wszystkimi stratami. Widzi swoje niebycie jako mękę i karę – jakże inaczej. I łatwo przechodzi do „obozu” leczących ludzkie głowy z religii, jako najgorszej choroby. Tym łatwiej, jeśli mu jeszcze  do tego wszystkiego powiedzą, że to „dla ciebie”, „dla twojego szczęścia – zbawienia”, gdy on widzi jak na dłoni, że go negują. To, jeśli to tylko o szczęście chodzi w tych wszystkich torturach, to on je sobie weźmie po swojemu – po co ta obłuda i zasłanianie własnych oczekiwań nim samym. Wiem, bo taki „on” (rozum) nakręca mi myśli nie raz.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo