Hotel Dieu w Tournus
Hotel Dieu w Tournus
niktt niktt
338
BLOG

Gdzieś w Burgundii

niktt niktt Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Leje!

Od dwóch godzin burza otacza nas ze wszystkich stron. Pada z różnym natężeniem. Patrzymy przed siebie – nie wygląda to najlepiej! Wokół przygnębiające chmury. A zatem czekamy.

Wczoraj było za to + 31º C! Upał! I w takim upale spędziliśmy świetny dzień w niewielkim miasteczku, co zwie się Tournus. Pojechaliśmy tam by obejrzeć, polecany w przewodniku klasztor, który zachował się w niezmienionym, romańskim kształcie. To całkiem niedaleko.

Jechaliśmy przez cudowne burgundzkie okolice, gdzie rozsiadły się maleńkie wsie – ciche, zadbane, zagubione. Wszędzie kwiaty, wokół domów rabaty pełne kwiatów. Domy zaś kamienne o jasnych elewacjach w pastelowych kolorach. Pagórki, jak okiem sięgnąć, poprzecinane łanami pól. Kiedy dotarliśmy do Tournus samochód zostawiliśmy na parkingu przy nabrzeżu, u samych stóp klasztoru, który tutaj nazywa się abbey i ruszyliśmy przed siebie pod górę, do romańskich wrót refektarza. Wielka kamienna hala o kolebkowym sklepieniu – bo to romańszczyzna. Nie znano jeszcze innego sklepienia, a na gotyk dopiero czekano.

W refektarzu zastaliśmy wystawę pastelowych artystów. Niektóre obrazy były super. Prace Corry Kooy wprost rewelacyjne. To Holenderka. Zrobiłem im kilka fotek. Pastele to dziwna technika. Pozwala na subtelne wkroczenie w sferę tajemniczości. Lecz nie wszystkim!

Sam klasztor, dziś już oczywiście nieczynny – świetny, chociaż pusty, więc specjalnie nie porusza. Dużo bardziej ciekawe jest samo miasteczko Tournus, które wyrosło w obrębie klasztornych murów, a także nieco poza nimi. Ma niezaprzeczalny urok.

Błąkamy się więc po jego uliczkach, zaglądamy w ciemne zaułki i do różnych dziwacznych zakamarków – niekiedy urokliwych, a czasem śmierdzących. Aha, to tak dzisiaj wygląda. Niewiele zapewne różni się od tego jak wyglądało przed setką lat. W końcu trafiamy do Hotel Dieu.

Ten Hotel Dieu to coś zupełnie niecodziennego. Trochę szpital, trochę przytułek dla ubogich i chorych pielgrzymów. Trzy wielkie sale. Pod ścianami po obu stronach ulokowano boksy z ciemnego drewna z łóżkami przykrytymi czerwonymi pierzynami. Po środku piec. Robi to trochę niesamowite wrażenie.

Całość założona w XVII wieku przez króla Ludwika XIV i prowadzona przez stulecia aż do XX wieku z datków, o ile dobrze zrozumiałem francuskie napisy. Obok pokój starej apteki z setką fajansowych słoików i cynowych naczyń. Wszystko uporządkowane, w żołnierskim szyku i drylu. Jest też pokój ziół. A także pokój, gdzie przygotowywano specyfiki mające pensjonariuszy uleczyć.

A gdyby to nie pomogło, co zapewne zdarzało się nierzadko też dwie kaplice. Pierwsza na zwieńczeniu jednej z sal, a druga na ich skrzyżowaniu. Kościołowi kaplic nigdy za wiele, a jedna kaplica więcej, dodatkowo raduje serca jego arcypasterzy.

Wpatruję się w wyświeconą woskiem posadzkę sal, po środku kamienną, a z brzegu ceglaną i myślę o cierpieniu, które przez te lata w nią wsiąkało, aż poczerniała.

Obok Hotel Dieu w pięknym renesansowym pałacu ulokowano muzeum im. Jeana Baptiste Greuze'a – malarza, który się tu urodził i był malarzem królewskim. Malował trochę jak Bacciarelli – dworsko i niezbyt porywająco. Dawało mu to co prawda chleb, lecz do historii nie przeniosło. W muzeum jest więcej podobnie banalnych obrazków i kilka gipsowych odlewów znanych rzeźb. W sumie – nic nadzwyczajnego.

Kiedy już mieliśmy wyjeżdżać z Tournus Grażynka nagle odnalazła w przewodniku krótką informację, że gdzieś tutaj niedaleko jest muzeum rowerów. Gdzieś na skraju miasteczka. I do tego ponoć niezwykle bogate. Ruszyliśmy więc na jego poszukiwanie i trafiliśmy tam bez najmniejszych komplikacji, bo jako się rzekło, miasteczko jest niewielkie, więc i jego skraj blisko.

A samo muzeum - rzeczywiście bomba!

Rowery – od najstarszego egzemplarza z roku 1809 – drewnianego dziwoląga, który nie miał nawet pedałów, a więc jechało się na nim podobnie jak na hulajnodze odpychając nogami od ziemi, poprzez cudaczne welocypedy o dwóch różnych kołach – jednym wielkim, do którego zamocowywano pedały i drugim maleńkim, które służyło za podpórkę.

Trzy wielkie muzealne sale zapełnione mnóstwem pomysłów tylko na jeden temat. Można tu więc dostrzec ile czasu musiało upłynąć aby wymyślono tak nieskomplikowaną rzecz jak na przykład łańcuch rowerowy. Albo wolne koło. Albo przekładnię rowerową. Można też prześledzić jak przez lata rozwijały się pomysły na lampę rowerową, na siodełko, ramę, czy kierownicę. Niesamowite!

Grażynka, która jest wielbicielką rowerów była wprost tym wszystkim zachwycona. Biegała od jednego roweru do drugiego radosna jak dziecko.

Na koniec obsługa muzeum – a poza nimi i nami nie było nikogo innego – zaproponowała nam abyśmy spróbowali jazdę na kilku egzemplarzach bliźniaczych z oglądanymi eksponatami. Ja próbować nie miałem najmniejszego zamiaru, bo się po prostu bałem. Ale Grażynka i owszem.

Na welocypedzie utrzymywała się z trudem, bo jak twierdziła, miała zbyt krótkie nogi na takie techniczne rozwiązanie, ale już na egzemplarzu z przesuniętą w bok osią tylnego koła, który podczas jazdy wyrzucał ją ponad siodełko – to już jak najbardziej. Obsługa była zachwycona, Grażynka też! Wyszliśmy rozbawieni. Lecz trzeba było wracać.

Wieczorny posiłek we Francji serwują dopiero od 19.30, więc postanowiliśmy coś zjeść po drodze. Padło na knajpkę w maleńkiej wiosce St. Christophe en Bresse blisko naszego campingu. Kiedy tam zawitaliśmy krzątały się tam dwie kobiety – atrakcyjna i wygadana okazała się matką milczącej, ale jeszcze bardziej atrakcyjnej córki.

I owszem, oczywiście, jak najbardziej będziemy mogli tutaj zjeść kolację, ale za jakieś pół godziny tj. dokładnie o 19.30. Zapraszają serdecznie. A na razie proponują obejrzeć sobie okolicę. Okolica to kilka domostw, kamienny kościół pamiętający czasy Karola Łysego, cmentarz i maleńkie merostwo. Obejrzeliśmy wszystko. Kościół zamknięty obejrzeliśmy z zewnątrz, cmentarz otwarty obejrzeliśmy wewnątrz.

Cmentarz w St. Christophe en Bresse

Prawdziwa jesień dopiero się zaczęła. Nie będzie już cieszył widok kolorowych liści, bo liście stały się bure i brunatne. Jako wilgotne i smutne wspomnienia barwnych latawców, walają się teraz upodlone po rozmokłej ziemi. A przeźroczyste krople, ni to z deszczu, ni to ze zwykłej wilgoci zawisły, niczym desperat, na niechętnych im, nagich gałęziach. Wiatr bezlitośnie smaga wszystko co wystaje z ziemi i co, w ten chłodny czas, po ziemi niepotrzebnie się pęta. Tak oto nadeszła jesień! Lecz zostały przecież tamte chwile uwięzione w muszli pamięci. Zatrzymaliśmy jednak coś dla siebie, co już dawno jak mgnienie oka przeminęło. 

Jest cichy i ciepły wieczór. Stoimy na pustym placyku przed kościołem. Jesteśmy w wiosce St. Christophe en Bresse. Nikogo wokół. Wiatr porusza niedomkniętą okiennicą i rozchyla kwietną rabatę przed pobliskim domem. Cisza. Nagrzany całodziennym żarem asfalt milczy. Tylko w oddali cicho szczeka pies. A może to tylko złudzenie.

Wioska St. Christophe en Bresse składa się z kilku domostw. Może kilkunastu, lecz nie więcej. Domki obrosły niewielki placyk, na którym teraz stoimy, gdzie od tysiąca lat tkwi ten kamienny kościół.

Za zakrętem, tam gdzie przed chwilą zaparkowaliśmy samochód, jest sympatyczna tawerna. Lecz pusta. Zagadnęliśmy więc o kolację urodziwą właścicielkę, co krzątała się w tym dziwnie pustym wnętrzu. Ależ tak, oczywiście, istnieje możliwość zjedzenia tu kolacji, jak najbardziej, po to przecież jesteśmy - odpowiedziała z uśmiechem piękna Francuzka świetnym angielskim. Mamy bogate menu. Specjalizujemy się w żabich udkach. Ale także polecam beaf po burgundzku. Lecz gotowi będziemy dopiero za 45 minut. Proszę więc obejrzeć naszą miejscowość. Nie zmarnujcie tego czasu! OK. Poczekamy. Coś tam obejrzymy. Lecz co tu oglądać?

Kamienny kościół, co przytłoczył ten niewielki placyk niczym głaz, jest teraz zamknięty. Okrążamy go wypatrując w ścianach zabliźnionych ran. Kamienie potrafią powiedzieć sporo, mimo że z pozoru milczą uparcie. A najwięcej do opowiedzenia mają wielkie głazy u podstaw budowli. Ich czas trwa od samego początku do samego końca, a zmiany dotykają rzadko. Lecz niestety, akurat te kamienie milczą najbardziej. Złożone przed laty w chłodnym, ziemnym łożysku, trwają tam niezmiennie. Nikt nie narzuci im nowych mód, czy jakichś nowych, szalonych pomysłów. Co im tam jakiś gotyk, czy renesans. One przecież na zawsze pozostają opoką każdej budowli.

Drobny żwir uwiera w stopy, a chłodny powiew przypomina, że upał nie trwa wiecznie. Odchodzimy z kościelnego placyku i drogą lekko pod górę zmierzamy ku cmentarzowi. Ogrodzony szczelnym murem, z niedomkniętą bramą jest bezludny, milczący. Z trudem odmykamy skrzypiące stalowe skrzydło i powoli wkraczamy do środka. Nie ma tu żadnych drzew. Nie ma też krzewów. Są za to poczerniałe kamienie i przerdzewiałe krzyże. I sztuczne kwiaty, którymi teraz zabawia się wiatr. I zapomniane mogiły. Nieczęsto odwiedza się tu zmarłych. Sztuczne kwiaty sczerniały tak jak kamienie mogił i żeliwne krzyże. Rzadko tu się umiera. Groby rozrzucono w nieodgadnionym porządku, a puste miejsca posypano szarym żwirem. St. Christophe en Bresse leży na krańcu burgundzkiego świata, więc niewielu tu chce żyć i nikt nie chce tutaj umierać.

Obeszliśmy dookoła ten poszarzały cmentarz. Zatrzymaliśmy się tylko raz. To były trzy groby osób o takim samym nazwisku. Obok siebie. Po datach urodzin i śmierci zorientowaliśmy się, że to groby siedemnastoletniej dziewczyny i dwojga jej rodziców. Ona zmarła pół wieku przed nimi. Czekali więc aż pół wieku aby spocząć obok. Może przedwczesna śmierć córki połączyła ich mocniej? Ból czasem potrafi złączyć równie mocno jak miłość.

Czy była jedynaczką? Może mieli więcej dzieci, lecz pozostałe wyfrunęły z tego prowincjonalnego gniazda. Oni zostali w St. Christophe en Bresse z tą nieszczęsną mogiłą jako strażnicy tragedii. Może nosili ją w sobie, pielęgnowali, aż w końcu stała się ich cząstką. Cząstką ich samych. Może nie potrafili już żyć bez myśli o niej. Aż nadeszła śmierć i spoczęli obok dziewczyny. Pamięć, tajemnica ich miłości, ich bólu zapadła się już na zawsze pod ziemię.*

* Notka opublikowana w dniu 2 listopada 2013 r. na portaluSalon 24

Dochodzi 19.30. Idziemy zatem do tych atrakcyjnych kobiet na atrakcyjną kolację. Siadamy na tarasie. Starsza, dystyngowana i wyszczekana, mówiąca świetnie po angielsku, prezentuje nam możliwości kuchni i proponuje specialite de la maison – czyli żabie udka. Ja, bardzo, ale to bardzo dziękuję! A Grażynka wprost przeciwnie. Udka! Oczywiście. Żabie!To już jak najbardziej. Jest tylko kwestia sosu. A więc czy ten a' la creme, garlic albo może tomato. Garlic – tak, to jest właściwy wybór, powiedziała dystyngowana pani. Ja zaś tradycyjnie – beaf! Też świetna decyzja!

Czekamy. Jeszcze wina. Burgundia to stolica znakomitych win. Tutaj produkuje się jedne z najwspanialszych win na świecie. Tak napisano w przewodnikach. Przynoszą je nam - Grażynce białe (temperatura +14º C), a mnie czerwone (temperatura +17º C). Nazw niestety nie pamiętam. Boskie! Oba!

Wreszcie są nasze potrawy. Grażynka zerka z zazdrością na mój płonący beaf spoczywający na żarzącej się brytfannie. Do tego smakowite ziemniaki na niewielkim półmisku i pokrojona bagietka. Naprawdę wykwintne danie dla smakoszy. Grażynka też zachwycona swoimi żabami. No i to znakomite wino – po prostu uczta Baltazara. A potem Mane – Tekel – Fares czyli rachunek. Spodziewamy się najgorszego, nie mniej niż 50 E. I nie zawodzimy się - jest dokładnie 47,80 E!!! Płacimy kartą. Trochę drogo, ale warto było.








Zobacz galerię zdjęć:

Hotel Dieu w Tournus
Hotel Dieu w Tournus Tournus - klasztor Tournus - klasztor Tournus - Hotel Dieu Muzeum rowerów w Tournus Muzeum rowerów w Tournus Muzeum rowerów w Tournus Gra w bule - wg Corry Kooy St. Christophe en Bresse
niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości