Extraterrestrial znaczy pozaziemski. Takie właśnie starcie niczym na "Mortal Combat" mogliśmy oglądać pierwszego dnia finałów konkursu Chopinowskiego. Ziemię dzielnie reprezentowali bohaterski ERIC LU oraz przepiękna - muzycznie i emocjonalnie - TIANYAO LYU. Extraterestialsi zjawili się w składzie poety-naukowca TIANYOU LI oraz romantyka-badacza VINCENTA ONGA. Co się działo, co się działo, to trudno jest słowami opowiedzieć.
TIANYOU LI jak jego pozaziemski kolega właściwie nie był obecny w partyturze, w wyłaniających się szeregach nut, w strumieniach znaków mających odbicie w dźwiękach. Przechodził od razu dalej, studiując sens, architekturę, współbrzmienie i piękno całości. Jego palce po prostu wyrażały to, co na tym wyższym poziomie odnajdował, przekazując i lekkość, i głębię, i zrozumienie, które na co dzień tam gdzieś pod tymi nutami tkwią. Słuchało się jego wykonania, że aż się słuchało. Pewnych analogii można by się doszukiwać w występie Bruce'a Liu 4 lata temu. Tutaj była podobna błyskotliwość i elegancja, ale właśnie razem z głębią spojrzenia na to, co w tej muzyce jest.
TIANYAO LYU to nasza poznańska Marysia, bo tak o niej ponoć mówią poznanianie, bo mieszka i uczy się w Poznaniu u pani profesor Katarzyny Popowej-Zydroń. Jaka jest? Jak grała? Jednym słowem - prześlicznie. Zdarzało się, że spod jej dłoni wypadały momenty takiej wrażliwości i takiego uczucia, że serce topniało i chciało się więcej, więcej. Ciekawe czy Fryderyk Chopin zaprosiłby ją na śniadanie albo na kolacje, oczywiście o ile George Sand... no dobra, nie żartujmy. Urok, niesamowita emocja i jakieś ciepło, przebijały się przez muzyczne opowiadanie, które nam wszystkim zaprezentowała.
ERIC LU to typowy ziemski bohater, jak mityczny Hercules pokonuje piętrzące się przed nim trudności, jak inni nie poddaje się, tylko wierny swojemu powołaniu niezłomnie przekracza siebie w drodze do zwycięstwa. Eric - piękne imię - został w czasie konkursu zaatakowany. Wirus nie wybiera, a może wybiera? Ale człowiek i Eric się nie poddaje, więc nawet nie w pełni zdrowy grał. Grał jak nigdy. Być może nie tylko wirus był tu przeszkodą, być może też kręgosłup, bo Eric zamiast - jak wszyscy - zacząć na typowym siedzisku pianistycznym, taka skórą obita ruchoma pufa, zaczął swój koncert na najprostszym biurowym krześle z czerwonym obiciem. Nic to krzesło, nic wirus. Dał z siebie wszystko i grał pięknie.
VINCENT ONG był ostatni, ale niekoniecznie taki będzie na mecie. Pochylił się nad klawiaturą, włosy spadły mu na oczy, nic nie widział, ale co tam, ruszył. I okazało się, że on nic widzieć nie potrzebuje. Pewnie ma tam jakiś rentgen w oczach i prześwietla przez te włosy, a chyba i czasoprzestrzeń potrafi zaginać, bo patrzył się w lewo w górę, a grał rękami po prawej stronie u dołu. Kosmos. Ale tak naprawdę kosmos był w jego wykonaniu. Chyba po raz pierwszy słyszałem takie wykonanie pierwszego koncertu Chopina. Utwór generalnie jest strasznie mocno znany, stąd wiemy czego oczekiwać i uwaga nie przywiera tak do kolejny linii melodycznych. Tymczasem słuchałem... czegoś nowego! Czegoś innego! Vincent grał to, co chciał. Może grał to, co chciał Chopin? Bo cofnął się w czasie, sprawdził i teraz nam to relacjonuje - palcami. Ach, co on ma za palce! Gdy kamera robiła zbliżenie jasne było, że ludzie będą mieli problem. Jednym słowem Ong zagrał romantycznie, zagrał ponad i techniką, i melodią. Swoją grą pokazywał - zupełnie odkrywczo - nowe krajobrazy wyłaniające się z - naszkicowanych przez Chopina partyturą - zarysów. Było - niesamowicie, pięknie, na nowo.
Wszyscy grali wspaniale. Cała czwórka niezrównana. Maestro Boreyko jak zwykle perfekcyjnie prowadził orkiestrę, a to znaczy tak, by była wsparciem, napędem i współbrzmieniem dla pianistów. Może tylko parę zbędnych kilogramów mu przybyło, ale idzie zima i potem przednówek, to kto wie, może się przyda. I to chyba tyle, tych pisanych półżartem, ale w części muzycznej bardzo na serio wrażeń. Dzisiaj, dzisiaj, dzisiaj... Dzisiaj będzie Kapitan Polska! Niezwyciężony, cudowny, genialny, ale przede wszystkim POLSKI Piotr Alexewicz.
Czytałem na różnych forach opinie o konkursach pianistycznych, a na nich uwagi lekko krytyczne, że na konkursie Chopinowskim - jeden z dwóch najbardziej prestiżowych na świecie - bierze się pod uwagę nie tylko technikę i osobistą wrażliwość uczestników, ale też "estetykę chopinowską", w domyśle - polską. I to jest takie pytanie, czy to dobrze, że się ją bierze pod uwagę czy też należałoby "iść z duchem czasu" - złośliwy głos podpowiada "do piekła, do piekła". Więc pytamy czy estetyczna polskość - a w muzyce to chopinowskość - jest wartością? Bo jeśli pójdziemy "z duchem czasu", może rodem z halloween i interneta, to możemy coś utracić, coś - najcenniejszego, coś co Chopin miał w sercu, we krwi, co go ukształtowało i zaowocowało całą jego muzyką, która jest właśnie taka, jaka jest, ze względu na mgły przy drodze, na te żółcienie jesienią, na ten sentyment, tak trudny, że się go słowami nie wyraża, ale przecież się czuje, ze względu na zapach mokrej trawy, śpiew ptaków, w końcu, ze względu na całe to piękne dziedzictwo, które określamy przecież jako - polskość.

Więc to dobrze, że konkurs dba, o estetykę chopinowską, dopuszczając jednocześnie jej nowe interpretacje, wcielenia, rozwinięcia. Naprawdę, jest czego słuchać i raz jeszcze na koniec, dziś po 21:00 - Piotr Alexewicz!
----------------------------------------------------
Mój poprzedni wpis na temat finałów konkursu Chopinowskiego {TUTAJ}
Inne tematy w dziale Kultura