Pogodny Pogodny
278
BLOG

Zmora na weselu

Pogodny Pogodny Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

Ludzie powiadają, że jak już się bać to tylko w okolicy cmentarza lub w nawiedzonym domu. Mnie się zdarzyło odwrotnie, a strach mój wcale nie wynikał z tego, że byłem akurat w jakimś upiornym terenie czy budynku. Otóż nie, strach zaskoczył mnie w miejscu od lat mi znanym, określanym nawet jako bezpieczne, bo na podwórku mojej ciotki w centrum małej osady na Lubelszczyźnie.

Tamtego lata dostałem zaproszenie na wiejskie wesele. Będąc młodym kawalerem nie odpuściłem sobie okazji i pojechałem, biorąc ze sobą malutki namiocik oraz śpiwór. Tak wyekwipowany dotarłem do miejsca przeznaczenia. Dzień był pochmurny, wcześniej padał deszcz, więc z racji pogody oraz napływu gości, którzy przybyli tłumnie przede mną, nie chcąc się dusić w pomieszczeniu z innymi rozbiłem sobie namiocik na podwórku w jego części gospodarczej, chociaż proponowano mi lokalizację bliżej domu. Ja jednak wybrałem co wybrałem.  Za plecami miałem więc stodołę  z rosnącą obok wiekową papierówką, po prawej śmiesznie pękaty, kryty słomą spichlerz, natomiast po lewej znajdowała się murowana obora. Podwórze miało kształt prostopadłościanu, było więc wąskie i długie. Dalekim swym końcem, gdzie stał dom mieszkalny dotykało drogi oświetlonej przez latarnię a drugim wspomnianej stodoły, za którą była jeszcze mała, zielona łączka z niewielkim stawem. 

Nie będę tutaj opisywał w szczegółach tego wszystkiego co się działo w ciągu dnia po moim przyjeździe, całej tej weselnej gorączki przygotowań, męskich dyskusji okraszanych w tajemnicy przed kobietami strumykiem wiejskiej okowity, gdyż nadchodząca noc z piątku na sobotę okazała się dla mnie o wiele ciekawsza, a może nawet groźniejsza niż się z początku wydawało.

Po wspomnianym  deszczu powietrze nie zyskało wcale na rześkości. Nadal było lepko i duszno. W radiu zapowiadali kolejny deszcz a nawet burzę. Trudno było mi w takich warunkach zasnąć. Zapaliłem  małą turystyczną lampkę i krojąc nożem papierówkę zacząłem równolegle czytać książkę, ale i ona nie miała siły rozebrać mnie do snu. Wsunąłem więc na stopy sandały i wyszedłem  z namiotu. Podwórko było skąpane w ciszy. Zresztą, musiało być, pierwsza w nocy do czegoś przecież zobowiązuje. Połaziłem chwilę wokół swego materiałowego domostwa i znowu wlazłem do rozpiętego śpiwora. Trzeba było mi zasnąć, zmusić się,  tym bardziej że kolejna noc miała być już tą weselną także nieprzespaną. Wreszcie, po jakimś czasie, który wydawał się wiecznością  całodzienne zmęczenie podróżą oraz długie  rozmowy z rodziną wzięły ostatecznie górę nad duszą i ciałem, bo usnąłem, na krótko jednak niestety,  Obudziłem się bowiem nagle z pobudzonym sercem, gdyż moje ucho złowiło dziwny dźwięk. Przez chwilę leżałem więc w ciszy i w napięciu nasłuchiwałem, lecz kiedy miałem już się przekręcić się na drugi bok aby zasnąć powtórnie,  tajemniczy dźwięk się powtórzył. Był niczym mlaśnięcie, jakby coś mokrego opadło na wilgotną od  deszczu trawę, pełzło po niej i nie wiedzieć czemu  ją smakowało. Zastygłem w oczekiwaniu. Po chwili opisane mlaśnięcie rozrosło się do całej serii obrzydliwych mlaśnięć, przy czym zaczęło się też ono szybko zbliżać w kierunku mojego noclegu. Wyobraźnia od tej chwili z szybkością  światła poczęła kreślić szalone scenariusze, tym bardziej że na podświetlonej dalekim światłem latarni ścianie namiotu wyrósł nieoczekiwanie ogromny cień, ni to człowieka ni zwierzęcia. Wrzasnąłem z przerażeniem, i porwawszy ze sobą nóż, którym kroiłem wcześniej sobie jabłko wypadłem jak zwariowany  na zewnątrz, lecz nie spotkałem tam żądnego mej krwi potwora... lecz małego psa, który podobnie jak ja przerażony, oszczekując się pognał pędem w kierunku domu i dalekiej bramy. 

Uspokojony jako tako wróciłem do namiotu i wtedy stało się coś naprawdę dziwnego.

Zerwał się nieoczekiwanie  wiatr. Początkowo słaby, przybierał jednak stopniowo  na sile. Z pobliskiej jabłoni poczęły opadać więc jabłka. Stukot spadających owoców nie pozwolił mi już zasnąć. Równolegle z poszumem wiatru poczułem także, że wraz z nim i nadchodzącą burzą, która objawiała się  teraz dalekimi pomrukami  zbliża się także do mnie coś innego. Trudno mi  będzie opisać co to było, bo nawet teraz na wspomnienie tamtej nocy moje ciało przenika dreszcz strachu.

Zdało mi się bowiem wtedy, kiedy tak leżałem w napięciu, że zza stodoły wynurza się powoli ponurą, skroploną masą  coś strasznego, coś niepojętego, coś przed czym trzeba koniecznie uciekać, by w ostateczności  nie oszaleć i nie stracić przy tym życia. Namiot tymczasem złowieszczo zatrzeszeszczał, wybrzuszywszy się niebezpiecznie od wiatru do wewnątrz, który już teraz nie tyle wiał, ile począł dąć straszliwie, szarpiąc na wszystkie strony wysłużonym tropikiem. Zabębniły po materiale też pierwsze krople deszczu, a kosmate niebo przecięły jaskrawe błyskawice wsparte głuchymi grzmotami nadchodzacej burzy, ale to wszystko działo się jednak jakby obok, gdyż na pierwszym planie było wspomniane nadchodzące szaleństwo. Musiało być coś na rzeczy, albowiem w pobliskiej oborze pobudziły się zaniepokojone kury, kaczki i gęsi, zaś stojący obok w zagrodzie koń począł nerwowo uderzać kopytami w drzwi obory.

Usiadłem na posłaniu. Namiot wygiął się teraz od naporu wichru w surrealistyczny esflores. Zrobiło mi się nieprawdopodobnie duszno, potwornie duszno, jakby coś tajemnego obłapiło mi usta i chwyciło za gardło. Tajemnicze coś poczęło teraz też z nieubłaganym okrucieństwem otaczać rozdygotany od wichru namiot, jakby chciało go również wziąć sobie w ramiona i zadusić. Zamknięty w oborze koń dotąd jedynie niespokojny teraz wręcz już dostał końskiego szału, równolegle zaczęła porykiwać żałośnie w swoim boksie niesłyszalna dotąd  krowa.

Tego było już dla mnie za wiele, wyskoczyłem  boso na zewnątrz, prosto w deszcz, który teraz nie padał, lecz lał już hektolitrami chłodnej wody. Ciemności nocy opięte grzmotem i wichrem, przecinane raz za razem wstążkami błyskawic, w świetle których przyjazne za dnia podwórze nabierało upiornych kształtów dopełniły dzieła. Rzuciłem się do panicznej ucieczki w kierunku domu...

Rankiem śmiano się z mojej odwagi na całego  do momentu aż dowiedziano się że cały drób leży martwy pokotem, zaś koń  zmęczony i strwożony ma całą grzywę splecioną w tysiące misternych warkoczyków. Po domu poszła wieść, że to zły znak dla państwa młodych, że trzeba robić odczynanie uroku, bo skoro zmora przyszła na wesele, to szybko nie odejdzie. Nie wiem jak było dalej, z tym odczynianiem uroku, ale wiem jedno, że w cztery lata później dostałem wiadomość iż pan młody nie żyje, bo zachorował nagle na raka trzustki. Zbieg okoliczności? Zapewne, ale jak wytłumaczyć wobec nagłą śmierć całego drobiu i te końskie warkoczyki, których w żaden sposób nie można było rozplątać?

Pogodny
O mnie Pogodny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości