Parę dni temu mogłem przyglądać się z bliska wizycie Ehuda Baraka w Paryżu. Nowym doświadczeniem dla mnie był przede wszystkim bliski kontakt z jego ochroną, która ze zrozumiałych względów raczej nie składa się z żartownisiów.
Były premier, a aktualny minister obrony Izraela, spotkał się między innymi z Sarkozym i z ministrem spraw zagranicznych Bernardem Kouchnerem. Ja byłem przy tym w ramach chwilowego odskoku od radia i krótkiej współpracy z jedną z telewizji izraelskich w charakterze dostarczyciela materiałów wideo.
Oprócz klasycznych spotkań i minikonferencji prasowych w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i w Pałacu Elizejskim, robiliśmy też wywiad z Barakiem w jego hotelu. Inaczej mówiąc, w miejscu, w którym minister był przede wszystkim pod opieką swojej własnej, izraelskiej ochrony. Francuzi gdzieś też na pewno w pobliżu byli, może przebrani za hotelowe pokojówki i barmanów, ale ich nie zauważyłem.
Choć byłem tam w towarzystwie izraelskiego dziennikarza, z którym współpracowałem, i choć on co krok mówił, że pracujemy razem, moja osoba wzbudziła wyraźnie pewien niepokój. Po prostu ludzie z otoczenie ministra i jego ochroniarze nie znali mnie. Zresztą nie mieli żadnego powodu, żeby mnie znać. Francuska karta prasowa, wystawiona po różnych kontrolach przez tutejsze Ministerstwo Spraw Zagranicznych, nie jest dla nich – jak się okazało – żadną gwarancją czystości moich intencji.
Po dłuższych pertraktacjach – których nie rozumiałem, bo toczyły się po hebrajsku – między owym dziennikarzem izraelskim a ludźmi z otoczenia ministra, zostałem jednak dopuszczony w okolice sali, w której miałem filmować wywiad. Wcześniej jeszcze mój sprzęt (kamera i różne dodatki) został dokładnie obejrzany. Pytano mnie, czy na pewno wszystko to jest moją własnością (oczywiście, że jest, to przecież moje narzędzia pracy!), czy nie jest to od kogoś pożyczone itp. A przede wszystkim wciąż czułem się prześwietlany przez profesjonalistów od ochrony. Przy każdym pytaniu było długie spojrzenie w oczy, miałem wrażenie, że każde drgnięcie powieki jest rejestrowane, że trwa intensywne poszukiwanie kropelek potu na czole i dogłębna analiza psychologiczna nieznanego i niepokojącego obiektu, jakim dla nich byłem. Jak w filmach szpiegowskich.
Widocznie wypadłem nienajgorzej, bo zostałej jednak dopuszczony do ministra.
Wcześniej jednak, gdy już byłem na korytarzu wśród ochroniarzy ze słuchawkami w uszach, i gdy już – jak mi się wydawało – zapanowała między nami normalna i w miarę sympatyczna atmosfera, nastąpiła jeszcze ostatnia próba prześwietlenia. Oni już wyglądali na odprężonych, ja też. Wymieniliśmy nawet parę uśmiechów (no, raczej bardziej z mojej niż z ich inicjatywy). Po jednym z tych moich uśmiechów odwróciłem się, by pójść nieco dalej, ale słyszę coś w języku hebrajskim, wyraźnie skierowane do mnie. Odwracam się do ochroniarza, który to powiedział, pytam po angielsku „Proszę?”, a tu znowu długie badawcze spojrzenie, znowu wyraźna analiza psychologiczna i oczekiwanie na reakcję. I po dłuższej chwili pytanie, czy nie mówię po hebrajsku, choć było to już od dłuższego czasu oczywiste. Nie wiem, co on wtedy do mnie powiedział, pewnie coś, co miało wywołać jakąś spontaniczną reakcję z mojej strony i pokazać, że jednak mówię po hebrajsku i nie jestem zupełnie tym, za kogo się podaję. Gdybym był na miejscu tego ochroniarza, powiedziałbym do takiej podejrzanej osoby albo coś bardzo obraźliwego, albo coś bardzo śmiesznego, albo coś, co miało wzbudzić strach. A ponieważ ja powiedziałem tylko z głupawym uśmiechem „Sorry?”, a potem wyjaśniłem tylko, że nie mówię po hebrajsku, zostałem w końcu uznany za obiekt nie zagrażający ministrowi.
Te wszystkie wybiegi i fortele są dla mnie zupełnie zrozumiałe, wystarczy wyobrazić sobie, jak wielu ludzi marzy tylko o tym, by znaleźć się w pobliżu izraelskiego ministra obrony z zamiarami mniej pokojowymi niż ja. Jednej tylko rzeczy nie zrozumiałem. Tuż przed robionym przez nas wywiadem odbyło się w tym samym pomieszczeniu spotkanie Baraka z dziennikarzami izraelskimi. Spotkanie z dziennikarzami, a zatem mówienie rzeczy do publikacji. I na tym spotkaniu, jako dziennikarz nieizraelski, nie mogłem zostać. To było dla mnie dziwne, ale też mnie to nie zmartwiło, bo osobiście przebieg spotkania zupełnie mnie nie interesował. Byłem tam tylko po to, by nakręcić wywiad.
A podczas samego wywiadu Ehud Barak miał do mnie tylko jedną prośbę – bym umieścił kamerę nieco wyżej (pewnie chodziło o nieeksponowanie podbródka pana ministra, co wizerunek, to wizerunek). W czasie wywiadu najciekawsze było to, co działo się za kamerą. Oprócz ochroniarzy stał tam też człowiek, który jest najprawdopodobniej doradcą ministra od komunikacji. Człowiek ten, gdy Barak poprosił o podwyższenie kamery, natychmiast sam też poprosił o to samo. Pewnie chciał pokazać, że się zna.
A potem, już w czasie wywiadu, ów doradca zajmował się... dyrygowaniem, i to w sensie jak najbardziej dosłownym. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Przez cały wywiad stał i wybijał ręką rytm, według którego Barak miał mówić. Odniosłem wrażenie, że obaj – minister i doradca – często wspólnie ćwiczą gadanie do kamery i że chodziło o nadanie zdaniom ministra bardziej regularnego, może bardziej wojskowego rytmu i o unikanie zbyt długich zdań. Doradca-dyrygent tylko w czasie jednej odpowiedzi zmienił sposób machania ręką. Gdy padło pytanie o prezydenta Pakistanu Musharrafa (który był w Paryżu w tym samym czasie i z którym Barak dyskretnie się był spotkał), doradca, zamiast dyrygować jak poprzednio, zaczął rozpaczliwie i szybko machać ręką, by dać do zrozumienia, że na to pytanie nie należy absolutnie odpowiadać. Nie wiem, czy machanie było skuteczne, bo wywiad był po hebrajsku i nic nie zrozumiałem.
Zabawni są ci doradcy, którzy czują się nieraz ważniejsi od ministrów.
Nie muszę chyba dodawać, że później, już w Pałacu Elizejskim, wejście do sali, w której oprócz Ehuda Baraka był również Sarkozy i Kouchner, było znacznie prostsze niż dojście do samego Baraka w jego hotelu. Czułem się znacznie mniej prześwietlany.
I jeszcze jeden szczegół na zakończenie. Wspomniałem już o dyskretnym spotkaniu Baraka z Musharrafem. Gdy na dziedzińcu Pałacu Elizejskiego czekaliśmy na przyjazd izraelskiego ministra, wjechała tam najpierw czarna limuzyna, a z niej wysiadł ktoś zupełnie inny. Okazało się, że był to – jeśli dobrze pamiętam – minister spraw zagranicznych Kataru, którego nikt tam się nie spodziewał. Barak zajechał może pół godziny później. Obaj politycy nie mogli nie spotkać się gdzieś w środku, pewnie w towarzystwie Kouchnera jako pośrednika.
Tak oto w nieoficjalny lub półoficjalny sposób często i intensywnie rozmawiają ze sobą kraje, które teoretycznie raczej się nie lubią.
Do niedawna - korespondent Polskiego Radia we Francji. A teraz - zapraszam do polskiego portalu Euronews: http://pl.euronews.com/ i do naszego fejsbuka: http://www.facebook.com/euronewspl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka