niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
531
BLOG

Wesele, że hej

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Społeczeństwo Obserwuj notkę 0

Kiedy wraca do tej opowieści, chodzi. Taki znalazł sposób, że idzie daleko, godzinami. Czasem całymi dniami.

Kolega zaprosił na swoje wesele. Zdziwiło go trochę to zaproszenie.  – Chcesz się wybrać? – zapytał ją. Sam ochotę miał średnią, nie miał zamiłowania do bycia w dużej grupie. Trochę mu zarzucała wybiórczość zainteresowań. Próbował to zmienić, bardziej otwarcie podchodzić do świata. Ten wyjazd na kielecką wieś miał też taki podtekst, choć i poniekąd egzotyczny posmak. Penetracja interioru.

Pociąg był przepełniony. Nie spodziewali się takiej ciżby, nie w pełni zdawali sobie sprawę z rozmiarów migracji, a tu przecież zaraz pierwszy listopada, więc naród jechał w swoje strony. Ale nie wysiedli, dzielnie dojechali, znaleźli pekaes, dowlekli się na miejsce na czas. Herbata, jaką ich podjęto, była słodka, przeraźliwie, jak na jego gust. Było sympatycznie, poniekąd serdecznie. Rozglądali się z zaciekawieniem.

Ślub jak ślub, nie potrafił przeżywać ceremonii, zbyt wiele wiedział o tym koledze. Potem weselisko, zrazu przyjęli postawę obserwująco-komentującą. Ona nie znała w tym gronie prawie nikogo, on oprowadzał ją po zawiłościach ludzkich losów i wyborów. Pamięta wódkę, którą wnoszono skrzynkami, gęstą palisadę jaką obstawiono stoły. Może trochę tańczyli, potem ktoś ją poprosił do tańca, on pogadywał ze znajomymi. Wkrótce umilkł. Zaczął chodzić i obserwować, wyławiać strzępy rozmów ludzi. Stawał w progu i nasłuchiwał dudnienia muzyki, świergotu ludzkiej ciżby, wdychał zapachy gorących pomieszczeń. Opierał głowę o framugi drzwi. Zdała mu się Rachela, Poeta, Dziennikarz. Wyglądał w ciemność za małymi oknami. Parę razy mignęła mu jej czerwona spódnica, rozwirowana, rozkręcona w tańcu. Że też potrafi tak szaleć na weselu ludzi, których prawie nie zna, zamyślił się jeszcze bardziej. Chciał o tym z nią pogadać, ale wciągnęła ją zabawa, nie miała czasu.

Zwolna poczuł, że jest sam. Że – gdyby nie to, że taki kawał jechali a teraz nie ma jak wrócić – po prostu by wyszedł i wrócił do siebie. Tu czuł się obco, niepotrzebny. Literacki pierwowzór Wyspiańskiego nijak nie pasował, ale Smarzowski nie narodził się jeszcze jako reżyser, zatem nie dysponował owym odniesieniem porównawczym, które – gdy już powstał film Smarzowskiego – okazało się jedynym adekwatnym. Snuł się – facet nie z tej epoki, nie z tego miejsca – pośród jadeł a nade wszystko napitków, nie znajdował żadnej paraleli. Myślał, że jak ona już usiądzie przy nim, to jej to wszystko opowie. Ona zrozumie. Tak się przecież rozumieli. Długo i dobrze to sprawdzili. Wolność była tego rozumienia filarem. Ona i zaufanie. Póki co, wyszedł zaczerpnąć zimnego jesiennego powietrza. Poczuł się zmęczony, noc już mocno skrzydła rozpostarła.

Odnalazł ją w końcu, nie samą. - Może byśmy już poszli spać? – zaproponował. – My nie idziemy – odrzekła hardo, nie sama. Ona, a jakby nie ona. Zimne ostrze przecięło mu skórę, wbijało się pod żebra, zbliżało się do mięśnia, w którym skryte były wszystkie uczucia. Delikatna bliskość, której z taką ostrożnością się uczyli (uczył?)  – podeptany, zabłocony łach. Cholernie szybko poszło – przeszła mu przez głowę krótka myśl, ze skazą cynizmu.

Poszedł do sali, gdzie mieli rzeczy, zrezygnowany rozciągnął śpiwór pod jakimś stołem w kącie. Sam nie wie, kiedy przyszedł na niego ciężki sen po długim dniu. A może długi po ciężkim? Nieważne.

Obudziła go, że potrzebuje spodni. - Jakich spodni? – zdziwił się. Odemknął oczy, jasno, stała nad nim w rajstopach, podartych tu i ówdzie. Czerwona spódnica zniknęła. Pogrzebał w plecaku, dał swoje spodnie. Przeszli przez salę, ludzie spali gdzie popadło, na i pod stołami, na ławkach, pośród resztek weselnego menu. Wyszli w zamglony poranek. Na zaszronionej drodze spali jacyś dwaj, faceci. Ona chwyciła się sztachet płotu i wymiotowała, długo i przeraźliwie.

Potem powiedziała. On milczał, nie znajdował słów. Nie znajdzie ich do kresu swych dni, nic prócz suchego opisu. Jechali z powrotem w tym samym przedziale w kilka osób, dosiadł się i jej wczorajszy „partner”. Znów to zimne ostrze pomiędzy żebrami, dźgało mięsień, dzięki któremu pracował cały organizm. Nie ma na to słów. Chyba odprowadził do domu. Na wieczornej mszy słowa „bądź wola Twoja” zabrzmiały jak nigdy przedtem ani potem. „Tak i na ziemi”.

Wkrótce ją odwiedził, gadali jakby nic się nie stało. Próbował naprawić to, czego nie zepsuł. Poszedł w daleką pielgrzymkę, żeby nic się nie stało. Ale o tym sza, pod groźbą zarzutu o podpieraniu się religią. Jeszcze przez jakiś czas, jakby nic się nie stało. (Później powstała fikcja o badylku i motylku, jak w tekście taty artysty Kazika. I o wianku, kwietnym. Po wielekroć opowiadana, obrosła w końcu patyną i do końca dni za prawdę robić będzie. Powstało wiele historii, spod których nie wydobędzie się już tej jednej: jak to było.)

Musi znowu pochodzić. Musi długo iść, nieważne dokąd, aż ból pod żebrami przestanie ćmić niemożebnie, przytłumiony bólem zmęczonego ciała. Wtedy się położy i ciężko zaśnie. 

P.S.

Podobieństwo do jakichkolwiek rzeczywistych osób przypadkowe. Zresztą, protagonista tej opowieści, wedle dostępnych opisów, jest jednym z najpodlejszych indywiduów, jakie ten padół jeszcze nosi.

(c) z Mordoru

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo