To była szorstka znajomość. On – gorol, ja – kormel. Mówiliśmy sobie w oczy gorzkie rzeczy, dzieliło nas wiele, nie tylko rzeka Brynica. A przecież porozumienie nie zawsze oznacza zgodę; wymiana opinii i życzliwe złośliwostki, taka esencja koegzystencji podtrzymywała nasze kontakty.
Lepa miał rzut. Ciągle go widzę, jak w tej swojej szarawej koszulce przymierza się z piłką do kosza, układa ręce, piłka przelatuje starannie odmierzoną parabolą i jak miękko wyrzucona tak miękko wpada. Lepa miał rzut, nie miał warunków fizycznych, nie wzięliby go w drafcie do NBA, więcej nawet, nie grzałby nawet ławy w niekoniecznie pierwszoligowym klubie. Ale miał rzut, spajał się w jedno z piłką i wysyłał ją precyzyjnie na misję. Niczym Michael Jordan.
Wiem, że miał rzut, bo natłukliśmy się w kosza sporo. Co było robić w ciemne jesienne i zimowe wieczory głuchych lat 1980-tych? I tak mieliśmy szczęście, czyli Jerzego i klucze od sali gimnastycznej przy szkole w samym środku miasta. Schodziliśmy się w piątkowe czy sobotnie wieczory, wchodzili przez kanciapę wuefistów, rozświetlali salę i tłukli w kosza godzinami, aż do wyczerpania. Potem siedzieliśmy w herbaciarni (kto jeszcze pamięta herbaciarnie z tamtych lat), pogadywali, odparowywali zmęczenie.
Lepa chodził z Duśką, wymyślali sztafaż na smutne czasy „normalizacji”, mały park przy rondzie przechrzcili na Central Park, był w połowie drogi pomiędzy ich rodzinnymi miastami, tam pod rachitycznymi drzewkami odbywali swoje romantyczne randki. Świetnie zwijał papierosy z bibułki i porządnego peweksowskiego tytoniu. Słuchał jazzu, miał jakiś mało może katolicki za to skuteczny sposób na skołowanie płyt.
Kiedy gadaliśmy po raz ostatni, przyznał: „może masz rację, Globus (nieskomplikowane przezwiska, od nazwisk, on Lepa, ja Globus) że dalej słuchasz kwartetów Trane’a, po co mi była ta przygoda z popem, nic tam odkrywczego nie znalazłem.” Maszyneria perkusji Elvina Jonesa, basu Jima Garrisona, fortepianu McCoy Tynera, na której Coltrane rozpinał swoje piękne a bolesne (piękne bo bolesne?) dźwięki; to było coś, co nas kiedyś łączyło, zasypywało rzekę Brynicę, likwidowało różnice, łagodziło niesnaski, sprawiało, że słuchaliśmy Tego Samego.
Wtedy, gdy po iluś tam latach niewidzenia gadaliśmy znowu (koincydencja zupełna, spotkanie „na robocie”, niezwykły luksus, bo klient zamówił więcej usługodawców niż okazało się potrzebnych, rzadka niebywale okazja: zarabialiśmy za nic siedząc i pogadując) Lepa sprawiał wrażenie, że jakoś nie należy do tego świata, siedział przycichły, w pancerzu garnituru, ze śladami łupieżu na ramionach, oczy mu już nie błyszczały do świata, patrzał poniekąd w głąb siebie, w głąb przeżytych lat, jakby pragnął wypatrzyć w nich to, co miało mu towarzyszyć w Drodze. W Drodze, w którą wybrał się w Boże Narodzenie, jakby nie było mniej stosownego czasu.
Sorry, Lepa. Nie byłem na Twoim pogrzebie. Nie potrafiłbym znieść widoku. I nie chodziło li tylko o Twoje nie oddychające już ciało. Są twarze, na które natknąć nie chcę się już nigdy, rechotliwe gęby, naigrawające się z innych, patroszące, poniewierające, mające się za najmądrzejsze, depczące delikatność drugiego. A raczej, po prostu, nie potrafię patrzeć na farsę. Bez znaczenia, czy tania, marna, żałosna, czy jaka tam inna.
Widzę Cię, jak układasz ręce na piłce, nadajesz jej lotowi swój sens. Nie byłem gdy chowali Twe ciało, został nam Coltrane, który nieodmiennie nas łączył
© z Mordoru
Inne tematy w dziale Społeczeństwo