Złoty słabnie.
Złoty słabnie.

A niby czemu złoty musi być mocny?

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 266
Nasi ekonomiczni płaskoziemcy mają nowy temat. To straszliwe widmo „słabego złotego”. Już nas tym straszą. Sami zobaczcie...

„Złoty stoi nad przepaścią”. Albo „słabnący złoty żywicielem inflacji”. Albo „narty w Austrii będą drogie”. Albo „raty kredytów we frankach najwyższe w historii”. Albo (to mój ulubiony kawałek) „poznaj sukces… hrywny. Dlaczego ukraińska waluta umocniła się od początku roku wobec złotego o 15 proc". I tak dalej. I tak dalej...

Silna waluta nie równa się sile gospodarki

Śledząc nagłówki wielu polskich mediów (biznesowych i nie tylko) można odnieść wrażenie, że kursy walutowe to jest jakaś… kontynuacja Euro 2020. Albo przedsmak przyszłorocznego piłkarskiego mundialu w Katarze. Dyscyplina, którą się tu uprawia polegać ma - zdaje się - na tym, że rządy i bankierzy centralni przynoszą waluty swoich krajów na wielki stadion i porównują ich wzajemne kursy. Euro się umacnia? Wow. To znaczy, że wygrywa. Złoty słabnie? Buu. No wstyd na cały świat. Nawet hrywna nas bije.. A zgromadzeni na trybunach obywatele pękają z dumy lub kulą się zakłopotani. W końcu mieć silną walutę to jest to czego oczekujemy od rządzących nami demokratycznych polityków. Zaś słaba to dowód, że źle się dzieje..

Tylko, że w rzeczywistości globalnego kapitalizmu to przecież tak nie działa. Nie wygrywa wcale ten, czyja waluta jest najsilniejsza. A każdy, kto - choćby odrobinę - zna się na ekonomii wie, że często jest wręcz… odwrotnie.

Bo przecież gdyby było tak, że silna waluta równa się sile gospodarki, to po co przez całe lata Chiny trzymałyby swoją walutę grubo poniżej faktycznej rynkowej wartości? A przecież dokładnie tak robili. Co notorycznie doprowadzało do szewskiej pasji przywódców Stanów Zjednoczonych. Którzy wiedzieli, że przez taką politykę Pekinu stale pogarsza się bilans handlowy USA względem Państwa Środka.

Albo inny przykład. Pomiędzy sierpniem 2008 a marcem 2009 polska waluta straciła wobec euro 30 proc. a względem dolara nawet 40 proc. Ale czy premier Tusk i minister finansów Jacek Rostowski darli z tego powodu włosy z głowy? Otóż, nie darli. I to wcale nie dlatego, że Rostowski nie ma zbyt bujnej czupryny. Prawdziwym powodem było to, że właśnie tamtej deprecjacji złotego Polska zawdzięczała swój status „zielonej wyspy”. Czyli jedynego kraju Europy, który nie poznał smaku recesji gospodarczej po kryzysie finansowym 2008 roku.

Jednocześnie właśnie dlatego w ten sam kryzys najmocniej wpadły biedniejsze kraje strefy euro (Grecja, Hiszpania, Portugalia, Włochy). Stało się tak ponieważ zrzekli się narodowej waluty wchodząc do strefy euro. Więc ich pieniądz nie mógł się osłabić pomagając gospodarkom odzyskać utraconą konkurencyjność względem gospodarki niemieckiej. Nie było też czym zasilić zatartego silnika wzrostu gospodarczego. Rany południe Europy liże do dziś. I do dziś się po tamtym nokaucie nie podniosło. Mimo kolejnych fal i generacji bolesnych reform, budżetowych oszczędności i rządowych przesileń.

A przecież zgodnie z przekazem „skoro słabnie pieniądz, to znaczy, że jest tragedia” te historie nie miały prawa się wydarzyć. Chiny powinny się były cieszyć że mają silną walutę i grać na jej osłabienie. Tusk powinien w roku 2009 nie tyle chwalić się zieloną wyspą. Lecz czym prędzej złożyć dymisję z powodu tak fatalnego osłabienia kursu złotego. A Grecja czy Włochy zamiast narzekać na neoliberalny waterboarding, który zafundowali im wierzyciele, winni się cieszyć, że mają walutę euro silną jak kiedyś zachodnioniemiecka marka.

Czytaj inne teksty Rafała Wosia:

Plusy słabszej waluty narodowej

Ale te historie się wydarzyły. A wydarzyły się właśnie dlatego, że w prawdziwym życiu w warunkach realnego kapitalizmu słabsza waluta narodowa ma wiele plusów. Z nich zaś najważniejsze są dwa.

Plus pierwszy jest taki, że gdy twój pieniądz staje się tańszy, to automatycznie polepsza się twój bilans handlowy. Dzieje się tak dlatego, że wytwory twoich krajowych producentów stają się bardziej konkurencyjne. I to nie dlatego, że zmieniła się na lepsze ich jakość albo poszły jakieś ogromne środki na reklamę. Wystarczy zmiana kursu waluty. To ona sprawia, że zagranica (dysponująca teraz mocniejszą walutą) może za tę sama ilość euro albo dolarów kupić od ciebie więcej towaru. A kiedy już dojdzie do transakcji. I kiedy eksporterzy wymienią te zarobione za granicą euro i dolary na złote to okaże się, że też mają więcej. Co przekłada się na lepsza koniunkturę w kraju, więcej zysków, więcej zamówień i w konsekwencji na niższe bezrobocie.

Ale to nie koniec. Jest bowiem jeszcze drugi plus. Jeśli dolary i euro są droższe, to ludzie w kraju są mniej skłonni do konsumowania towarów importowanych. A chętniej kupują towary rodzimej produkcji. Najlepiej jest, gdy stawiają na tutejsze zamienniki dóbr importowanych. Tylko bez histerii proszę. Tu nie chodzi o żadną forsowną autarkię i powrót do czasów gomułkowskiej skromności. Raczej o stosowaną chętnie jak świat długi i szeroki „substytucję importu”. Która wychodzi na dobre nie tylko lokalnej gospodarce i pracownikom. Ale także na przykład …środowisku naturalnemu. No bo jeśli podobny produkt można kupić w kraju albo sprowadzać go z zagranicy, to lepiej przecież postawić na to pierwsze. Mniej będzie śladu węglowego i napychania kieszeni globalnym graczom. A więcej zysku osadzonego lokalnie. Jednocześnie, ta wymuszona osłabieniem waluty substytucja importu to szansa nie tylko dla krajowych producentów. Ale także sposób na pobudzenie popytu wewnętrznego. Zaś wyższy popyt wewnętrzny w zestawieniu z lepszymi zyskami eksporterów stanowi z kolei zastrzyk dla wzrostu gospodarczego.

I to wzrostu zdrowego, bo nieopartego na tzw. dewaluacji wewnętrznej. Czyli na złowrogiej dla zwykłych ludzi i dla pracowników (ale lubianej przez liberalne elity) polityce deflacji cen i płac. Taka dewaluacja wewnętrzna jest jak forsowna dieta odchudzająca, która - owszem - prowadzi do zrzucenia paru kilogramów. Bardzo często kończy się jednak śmiertelnym zejściem poddanego jej pacjenta. Lub przynajmniej do poważnego uszczerbku na jego zdrowiu i samopoczuciu.

Osłabienie waluty to zaś droga dokładnie przeciwna niż wewnętrzna dewaluacja. Kuracja dużo bardziej dla organizmu bezpieczna.

Będzie drożej

Oczywiście nie każdemu się to podoba.

Słabsza waluta oznacza wszak, że jak ktoś pojedzie zimą na narty za granicę to zapłaci drożej. A jak ma nadal kredyt we franku to mu rata znów urośnie. Osłabienie waluty jest też zwykle towarzyszem procesów inflacyjnych. I może - jako jeden z czynników napędzających gospodarkę - przyczyniać się do jej wzrostu. Na przykład poprzez powiązaną z dobrą koniunkturą płacowa presją.

I dokładnie tutaj zaczyna się miejsce na dobrą politykę ekonomiczną demokratycznego państwa. Politykę, która polega na ważeniu społecznych racji. I na decyzjach: czy stanąć raczej po stronie „narciarzy”, rentierów i sektora finansowego, który nie lubi osłabienia waluty? Czy raczej nie przejmować się aż tak mocno wahaniami kursów. Dając priorytet interesom eksporterów i pracowników będących w kapitalizmie zakładnikami koniunktury gospodarczej.

Oczywiście wiele zależy od skali zjawiska. Ważne, by zachować trzeźwość sądu i nie nazywać lekkiego osłabienia złotego „tragedią o epickich rozmiarach”. Tak samo było przecież w czasie sporu o inflację. Którą część opinii publicznej uznała za „galopującą” już w momencie, gdy byliśmy 2 punkty powyżej inflacyjnego celu.

Podobnie z ostatnimi ruchami kursu złotego. Znaj proporcjum, mocium Panie. No chyba, że chodzi tylko o to, żeby ludzi przestraszyć. 

Czytaj dalej:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka