Uderza dziwna radość wielu komentatorów z faktu, że Santos miałby odejść, fot. PAP
Uderza dziwna radość wielu komentatorów z faktu, że Santos miałby odejść, fot. PAP

Piłkarski cyrk na kółkach. Rzecz o Santosie [KOMENTARZ]

Redakcja Redakcja Piłka nożna Obserwuj temat Obserwuj notkę 17
Po czterech meczach pod wodzą Jerzego Engela o drużynie śpiewał Kazik Staszewski. I hymny pochwalne to to nie były. Adam Nawałka był wyszydzany, a Leo Beenhakker typowany do rychłego zwolnienia. Potem selekcjonerzy ci osiągnęli sukcesy. Czy z Fernando Santosem będzie podobnie – nie wiem, mam wątpliwości. Ale ewentualne pozbycie się selekcjonera raptem po czterech meczach byłoby wielopoziomową katastrofą. Choć od strony medialnej miałoby plusy – byłoby z czego się śmiać.

Na wstępie – nie wiem, jakie były faktycznie rozmowy w sprawie rzekomej ucieczki Santosa z Polski do Arabii Saudyjskiej. Niezależnie, czy był to fake, czy próby skuszenia Portugalczyka bez jego zgody, czy coś było na rzeczy, uderza ogromna radość wielu komentatorów z faktu, że Santos miałby odejść. Tymczasem zatrudnienie utytułowanego szkoleniowca i wywalenie go (bądź ucieczka, nie bez wpływu rodzimego piekiełka) po raptem czterech meczach, tylko potwierdziłoby, jak bardzo niepoważna jest polska federacja, która już jest pośmiewiskiem, a będzie pośmiewiskiem jeszcze większym.

Nie chodzi o to, żeby nie krytykować – to robić można i trzeba. Ale żeby zachować pewien rozsądek. To, że kibice są wściekli i jeżdżą po reprezentacji – po aferze premiowej, ostatnim blamażu w Kiszyniowie i cyrkach w PZPN nie dziwi. Normalne też, że dziennikarze sportowi i eksperci w przeważającej większości ostro atakują Fernando Santosa. Wielu z nich domaga się zmiany selekcjonera. Krytyka jest wpisana w ten zawód. Gorzej, jeśli Santos faktycznie chciałby odejść. Albo, co gorsza, orły z PZPN, którego wizerunek już dawno przebił dno i pikuje jeszcze niżej, zechciałyby naprawdę scenariusz ten zrealizować i trenera wyrzucić. Byłaby to głupota potworna. Jeszcze większą byłoby zatrudnienie na gwałt, w roli strażaka, np. Marka Papszuna. Z wielu powodów.

Charyzma topniejącego bałwana

Małe zastrzeżenie – Santos ani mi brat, ani swat. Co więcej – nie jestem jego specjalnym fanem. Cenię za dorobek, podobno super człowiek. Ale zdecydowanie lepszym kandydatem był według mnie (o czym pisałem) Herve Renard. Selekcjoner wielu afrykańskich reprezentacji, który wywalczył mistrzostwo Afryki z Zambią (to tak, jakby europejski czempionat wygrała Islandia). Sukces powtórzył z Wybrzeżem Kości Słoniowej, co ważne, w czasie, gdy reprezentacja ta przechodziła wymianę pokoleniową. A taką, zawsze bolesną wymianę, przechodzi reprezentacja Polski. PZPN postawił na Santosa, selekcjonera z doświadczeniem. Mistrza Europy z Portugalią, wcześniej autora dobrych wyników z reprezentacją Grecji. Z tym, że zespoły, które prowadził grały zachowawczo. Wiara, że Polacy zaczną prezentować ofensywny, radosny futbol, była naiwnością.


Od początku było jasne, że nowy selekcjoner to żywy przykład współczesnego stoika, który emocji ma tyle, co topniejący bałwan po odwilży. O charyzmie, umiejętności wstrząśnięcia zespołem nie było raczej mowy. Santos ujmował za to spokojem i umiejętnością budowania projektów wbrew naciskom, po swojemu.


Nawarzyłeś piwa, to musisz je wypić

Czy dla polskich zblazowanych gwiazd i młodych, zdolnych ale bez charakteru talentów był to wybór optymalny? Nie wiem. Ale skoro wybrano takiego gościa, należy poczekać na efekty jego pracy. Wygląda to na razie słabo, może zmierza do katastrofy. Ale za ostatnie dramatyczne wyniki winiłbym jednak w pierwszej kolejności tych, którzy za futbolówką biegają, w drugiej PZPN i całą otoczkę, dopiero na końcu Santosa. Nawet jeśli przyjmiemy, że to Portugalczyka chcemy obwinić za porażkę, zwolnienie go już dziś byłoby usprawiedliwieniem. Poważni ludzie mają jasną zasadę – jeśli nawarzysz piwa, to musisz je wypić. Pozwolenie Santosowi na odejście sprawiłoby, że kwaśne piwo piłby ktoś inny. Załóżmy, że faktycznie selekcjoner odchodzi. Następca przegrywa z Albanią, traci punkty z Wyspami Owczymi. O awans trzeba grać w barażu. Santos odpoczywa sobie już w Portugalii, Arabii, czy kto go tam wie, gdzie. Krytyka spada na następcę. Odpowiedzialni za klęskę są wszyscy, zarazem nikt.


Inni też zaczynali źle

Sprawa jest prosta – Santos powinien dograć eliminacje grupowe. Zwolnienie go teraz nie tylko rozmywa odpowiedzialność, wpuszcza na minę potencjalnego następcę, ale też byłoby nieuczciwe. Po czterech pierwszych meczach równie źle albo gorzej wyglądali selekcjonerzy, którzy potem osiągali sukcesy. Wygrany mecz z Ukrainą był spotkaniem nr siedem pod wodzą Jerzego Engela. Historyczny triumf z Niemcami to mecz nr dziewięć w kadencji Adama Nawałki. A najlepszy mecz w XXI wieku, 2:1 z Portugalią, to spotkanie nr pięć Leo Beenhakkera. Po czterech meczach z Nawałki się śmiano. Beenhakker był typowany do zwolnienia, a o kadrze Engela śpiewał Kazik Staszewski. „Polscy piłkarze nie strzelili od kilkuset minut gola”. No hymny pochwalne to to nie były. Potem drużyny tych selekcjonerów przyniosły wiele radości. Engel po 16 latach awansował na Mistrzostwa Świata, Beenhakker zapewnił Polakom pierwszy w historii awans na Mistrzostwa Europy. Drużyna Adama Nawałki grała w ćwierćfinale Euro, walkę o półfinał przegrała w rzutach karnych.



Oczywiście nie twierdzę, że teraz tak będzie – ale zwalnianie gościa po czterech meczach byłoby zwyczajnie nie fair. Szczególnie, że nie ma takiej potrzeby. Jak drużyna zacznie grać, awansuje – super. Nie awansuje – w odwodzie jest baraż. Regulamin pozwala na granie w nim nawet przy zajęciu ostatniego miejsca w grupie. I wtedy będzie czas na rzetelną analizę roku pracy selekcjonera. Już jakiś czas temu pisałem na tych łamach, że kluczowe dla mnie w ocenie Santosa będzie nawet nie wyjście, bądź niewyjście z grupy, ale to, jak drużyna będzie wyglądać w ostatniej fazie eliminacji. Szczególnie w kończącym kampanię spotkaniu z Czechami. Dobra gra, przekonujące zwycięstwo, dadzą podstawy, by i w barażu (na dziś całkiem prawdopodobne, że z Walią, Łotwą i Estonią), a potem w samym turnieju Portugalczyk prowadził kadrę dalej. Jeśli jednak biało-czerwoni podtrzymają obecną mizerię – ulegną Albanii, dostaną od Czechów i na dodatek pogubią punkty z kolejnymi outsiderami, należy Santosa zwolnić.

Co w razie klęski?

Jeśli związek zdecydowałby się na zwolnienie Santosa po zakończeniu eliminacji w grupie, na baraż i ewentualny turniej powinien zatrudnić na krótko zadaniowca, jednocześnie docelowego selekcjonera wybrać asystentem. Zadaniowiec (może być Adam Nawałka, może ktoś inny, ale z doświadczeniem reprezentacyjnym) miałby poprowadzić zespół w barażu i ewentualnie na turnieju. Wtedy trzeba uznać – ok., misja odmłodzenia się na razie nie powiodła, w barażu i turnieju choć częściowo wracamy do weteranów. A następca, np. Marek Papszun, miałby pół roku na poznanie specyfiki kadry i przejęcie jej po kilku miesiącach. Tak to działa w profesjonalnych związkach. I to bardzo ważne. Bo ci, którzy już dziś chcieliby zatrudnienia twórcy sukcesu Rakowa Częstochowa, zapominają, że praca z klubem to coś innego niż praca z reprezentacją. Niemal wszyscy selekcjonerzy (o wyjątku za chwilę), którzy odnieśli jakiś sukces z biało-czerwonymi (za sukces przyjmujemy minimum awans na turniej) mieli wcześniej doświadczenie pracy przy reprezentacji: albo prowadzili drużynę młodzieżową, albo byli asystentami.

Wyjątkiem był Antoni Piechniczek. Ale to było 40 lat temu, potwierdza jedynie regułę. W wieku XXI ta prawidłowość jest aż nadto widoczna. Jerzy Engel prowadził bank informacji kadry na początku lat 80., po latach awansował na mistrzostwa Świata. Awansował też Paweł Janas – asystent w srebrnej drużynie olimpijskiej Janusza Wójcika, selekcjoner młodzieżówki pod koniec lat 90. Leo Beenhakker prowadził reprezentacje Holandii oraz Trynidadu i Tobago. A Adam Nawałka był u Leo asystentem. Z kolei Franciszek Smuda, czy Waldemar Fornalik doświadczenia przy kadrze nie mieli. Obaj koncertowo polegli. A nie byli złymi trenerami. Fornalik po pracy reprezentacją swój warsztat potwierdził, robi to zresztą cały czas. Po prostu selekcjonerem został zbyt szybko, wcześniej powinien był przy kadrze pracować w jakiejś innej roli. Niejednoznacznie oceniany jest Jerzy Brzęczek, bo misji nie dano mu skończyć, ale na Euro awansował. Doświadczenie trenerskie miał niewielkie, ale w reprezentacji przez lata był kapitanem. Łącznikiem między piłkarzami a selekcjonerem. Więc znał jej specyfikę.

Szkoleniowcy z audiotele

Oczywiście istnieje szansa, że Marek Papszun stałby się drugim Piechniczkiem – czyli gościem, który po świetnych wynikach w jednym klubie dostaje kadrę i osiąga z nią wielki sukces. Ale to jednak mało prawdopodobne. Także dlatego, że twórca potęgi Rakowa Częstochowa dał się poznać jako osoba doskonale zarządzająca długofalowym projektem. W roli strażaka może się sprawdzić, ale to loteria. Jednak tym, co uderza najbardziej, jest działanie pod publiczkę. Im bardziej PZPN się kompromituje i ośmiesza, tym bardziej wykonuje ruchy na oślep. Tak było z zatrudnieniem akurat Santosa („bo mistrz Europy, to będzie się podobać”). Tak samo byłoby z jego zwolnieniem („bo po czterech meczach kibice są wściekli”). I tak samo byłoby z zatrudnieniem Papszuna („ludzie go chcą, dziennikarze także”). Tymczasem o ile nad wizerunkiem pracować trzeba i PZPN ma tu ewidentny problem, to o wyborze selekcjonera nie powinien decydować głos ludu. Też mamy na to przykłady w przeszłości.

Polska miała już trenera z audiotele. Janusz Wójcik na Euro nie awansował. W 2009 roku PZPN wybrał Franciszka Smudę, bo Lech Poznań fajnie wyglądał w pucharach, Franza chcieli kibice. A odrzucił Henryka Kasperczaka, faceta, który pracował w ligach top 5 i odniósł sukces z kilkoma reprezentacjami. To, że nigdy nie został, i już z uwagi na wiek i problemy zdrowotne, nie zostanie selekcjonerem biało-czerwonych, to wręcz zbrodnia na polskiej piłce. Stoicki spokój Santosa może irytować, w szatni to może wada. Ale w przypadku podejmowania decyzji właśnie spokój powinien odegrać kluczową rolę. Gdyby po przegranej z RFN w 1971 roku zwolniono Kazimierza Górskiego, nie byłoby jego sukcesów. Podobnie, gdyby Piechniczek pod naciskiem mediów zrezygnował po średnim początku MŚ 1982 ze Zbigniewa Bońka. W przypadku selekcjonerów brakuje jakiegokolwiek systemu, klucza, na podstawie którego wybiera się opiekuna najważniejszej drużyny. Raz ma być Polak, raz zagraniczny, raz ofensywny, raz wręcz przeciwnie. Można zgłupieć.

Mistrzostwo świata w liczbie selekcjonerów

Wybór nie może być decyzją doraźną, na zasadzie „o, ten gość właśnie wygrał w pucharach, może pokieruje kadrą”. Musi być system, który dokładnie określi zasady wyboru nie tylko selekcjonera, ale też jego współpracowników i następców. W Niemczech na sto lat mieli 12 trenerów. Mają dziś kryzys, ale z perspektywy całościowej kilka tytułów mistrza Świata i Europy. W Polsce medale to były wypadki przy pracy, błysk geniuszu Górskiego, Piechniczka, paru zawodników. Ale o powtarzalności nie ma co marzyć, bo nikt nad tym nie panuje. Trenerów też było dwunastu, ale w ostatnich dwóch dekadach. A od zwolnienia Jerzego Brzęczka selekcjoner wybierany jest co rok. Jeśli teraz to wszystko przyśpieszy, będzie wybór co parę miesięcy. Można zrobić wybór raz w miesiącu – wtedy faktycznie Polacy byliby mistrzami Świata - w częstotliwości zmieniania selekcjonerów. I jeśli to jest cel, to trzeba przyznać piłkarscy włodarze realizują go konsekwentnie. Szkoda, że z wielką szkodą dla polskiej piłki. Ale przynajmniej będzie wesoło.


Przemysław Harczuk

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport