Agnieszka Holland, fot. PAP/EPA
Agnieszka Holland, fot. PAP/EPA

Holland chciała obudzić sumienia. Znowu nie bardzo wstrzeliła się w temat

Rafał Woś Rafał Woś Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 150
Agnieszka Holland chciała „Zieloną Granicą” budzić sumienia. Obudzi raczej tych, co już i tak uważali ją za oderwaną od rzeczywistości przemądrzałą moralistkę. Największa polska reżyserka zawsze chciała wpływać na polską rzeczywistość polityczną. Ale wygląda na to, że „Zieloną granicą” raczej znienawidzonemu przez nią PiS-owi pomoże niż mu zaszkodzi.

Holland chce być więcej niż zwykłą artystką

Znajomy filmowiec, który z Holland nie raz w przeszłości pracował, opowiadał mi kilka lat temu o słowach reżyserki, które mocno utkwiły mu w pamięci. Nie będzie to oczywiście dokładny cytat, ale miała mu ona powiedzieć coś w stylu: „bycie artystką mało mnie już interesuje, na koniec chciałabym jeszcze zostać kapłanką”. I nawet jeśli po drodze ta anegdota urosła i napęczniała, to obserwując publiczną aktywność Holland ostatnich lat to widać tu wiele prawdy. Reżyserka takich filmów jak „Aktorzy prowincjonalni” czy „Europa, Europa” faktycznie może uznać siebie za artystkę spełnioną. Zrobiła wiele rzeczy, które weszły do historii kina. Nie tylko polskiego, ale również światowego. W branży jej nazwisko jest marką i tak już zostanie do końca. Niezależnie od tego, co Holland jeszcze zrobi albo nawet jeśli nie zrobi już nic.


Ale każdy twórca wie, że zawsze w ślad za sukcesem, uznaniem i spełnieniem kroczy podstępne i przerażające egzystencjalne pytanie o to, co dalej. Bo artysta - człowiek z natury rzutki - zwykle szuka nowych wyzwań. Chce wchodzić tam, gdzie jeszcze nie był. Odkrywać nowe lądy. I to - jak się zdaje - też jest od dłuższego czasu przypadek Holland. Jej od dawna nie wystarcza samo robienie filmów. Ani nawet filmów, które zostaną dostrzeżone przez krytyków w kraju i zagranicą. Holland od dawna ma w nosie sukces komercyjny i pochwały branży albo zaproszenia na festiwale. Ona chce więcej. Chce wpływać na rzeczywistość. Więcej  nawet: ona pragnie mieć rząd dusz. Trapi ją - niemożliwa do zaspokojenia zsekularyzowanym świecie - potrzeba świeckiej świętości. To pragnienie przyjęcia święceń kapłańskich pochrześcijańskiego Kościoła. Albo i jeszcze więcej: może nawet bycia jego prorokinią?

Reżyserka celowo szuka nośnych tematów

Właśnie dlatego Holland szuka wielkich i nośnych tematów. Nie ucieka więc swoimi filmami ani w artyzm ani w egzystencjalizm. Odwrotnie. Płynąc w głównym nurcie liberalizmu Holland wielkie tematy dostrzega w wojnach kulturowych. Oraz w batalii o przyszłość liberalnej demokracji. O tym były ostatnie filmy Holland. I „Pokot” i „Obywatel Jones”. I mniej znany „Szarlatan” - o czeskim znachorze homoseksualiście Janie Mikolasku. Problem w tym, że wszystkie te filmy przebiły się słabo. I choć głaskane przez krytyków - nie spełniały ambicji reżyserki. Holland nie udało się wywołać nimi żadnej większej debaty. Lub - mówiąc bardziej precyzyjnie - nie przeistoczyły się w wielką świecką mszę, która dawałaby poczucie wznoszenia się ku absolutowi.

Owszem, o Holland było i jest głośno. Ale to nie z zupełnie innego powodu. Dużo bardziej prozaicznego. Chodzi o to, że w swych poszukiwaniach tematów wielkich pani Agnieszka musi siłą rzeczy wchodzić na pole polityczne. A tu jej poglądy są znane. PiS jest zły, podły i antydemokratyczny. W swej diagnozie naszej rzeczywistości słynna reżyserka prochu nie wymyśla. Wali raczej kłonicą między oczy i od lat stoi na stanowisku bliskiemu wrażliwości #SilnychRazem. Holland się z tym nie kryje. Przeciwnie, bycie na froncie polskiej „wojny o demokrację” ją kręci i daje nadzieję na wzniesienie się na wspomniane wyżyny „świeckiej świętości”.

W efekcie Holland pozostaje - może najznakomitszą - przedstawicielką polskiego świata sztuki, która nie podaruje sobie nigdy okazji do sprzedania PiS-owi kuksańca. Czasem wychodzi to nawet zabawnie. Pamiętam, jak na festiwalu w Gdyni” w 2019 roku Holland dostała główną nagrodę za „Obywatela Jonesa” - w jej mniemaniu film-ostrzeżenie przeciwko szaleństwom populizmu. Wręczał jej tę nagrodę wiceminister kultury Jarosław Sellin. Holland wygłosiła swój stały antyPiSowski spicz o końcu demokracji. Sellin odparł zgryźliwie, że chyba nie jest z tą demokracją w Polsce aż tak źle, skoro reżyserka jest fetowana przez członka rządu, a jej film był współfinansowany ze środków publicznych.

To wszystko były jednak małe prztyczki. A Holland cały czas szukała przecież czegoś więcej. Znacznie więcej
I znalazła temat w „Zielonej granicy”. Wreszcie szansa na okadzenie naszej marnej ziemskiej egzystencji troską o takie fundamentalne wartości jak walka z opresją, ludzie cierpienie i pomoc obcemu-innemu (a jednak) bliźniemu.

"Zielona Granica" jest o sytuacji, której już nie ma

Ale tu znowu gryzie Holland problem wielkiej niekompatybilności sztuki podejmującej podniosłą tematykę z rzeczywistością polityczną. Nowy film mistrzyni jest bowiem zapisem stanu ducha i debaty na temat sytuacji na polskiej granicy wschodniej, którego… już nie ma. To znaczy istniał, ale dawno temu, w tamtej pierwszej - dawno minionej - fazie kryzysu uchodźczego. Od tamtej pory zmieniło się jednak bardzo wiele. By nie powiedzieć wszystko. Po drodze były: wojna, fala uchodźców z Ukrainy oraz szereg zawijasów w polskiej debacie na temat migracji. W efekcie nawet wielu niegdysiejszych zwolenników bezwarunkowego otwarcia „zielonej granicy” przyznaje dziś, że mieliśmy tam do czynienia z rodzajem wojny hybrydowej poprzedzającej fizyczną inwazję Rosji. W międzyczasie nie raz okazało się też, że ogromna część Polek i Polaków ma jednak zbyt duży szacunek wobec służb mundurowych i nie bardzo lubi robienia z nich na siłę oprawców. Nawet liderzy antyPiSowskiej opozycji w trwającej właśnie kampanii stawiają raczej na grillowanie rządzących za nadmiernie permisywny stosunek od migracji. A nie o to, że wpuszczają za mało.

Oczywiście Holland zawsze powie na to, że jako artystkę niewiele ją te zmienne wiatry i kalkulacje muszą obchodzić. Ale czy tak jest w rzeczywistości? Myślę, że nie. Wydaje mi się, że Agnieszka Holland w pełni zdaje sobie sprawę, że znowu nie za bardzo wstrzeliła się w temat. I znowu nie będzie tego, na co robiąc kolejne filmy przecież liczy. Wstawienie filmu do kin w najgorętszym momencie kampanii nie podziała jako „wielkie budzenie sumień”. A z reżyserki nie zrobi „świeckiej świętej”.

Polacy nie zagłosują tak, jak chce Holland

Przeciwnie nawet, ustawi ją w szeregu artystów liberalno-salonowych, którzy powielają stereotypy na temat Polski i Polaków. Za co zbierają nagrody w Wenecjach i innych Berlinach. Ale rządu dusz tu nad Wisłą nie mają i mieć nie będą. A potencjalni wyznawcy uważają ją za kolejną z tych, co to umieją tylko pouczać ze swoich moralnych wyżyn. To już w porównaniu z nimi lepszy ten cały PiS - pomyśli niejeden rodak w przededniu wyborów. Co na wynik październikowego głosowania może się przełożyć. Ale na pewno nie tak, jak chciała by największa z żyjących polskich reżyserek.

Rafał Woś

Fot. Agnieszka Holland. Źródło: PAP/ABACA Marechal Aurore

Czytaj dalej:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura