fot. PAP/Piotr Nowak
fot. PAP/Piotr Nowak

Recenzja filmu Agnieszki Holland. Wszyscy przekroczyli granice

Marcin Dobski Marcin Dobski Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 390
Władza ma rację - film "Zielona granica" nie stawia jej w dobrym świetle, padają nawet konkretne nazwiska z kręgu rządzących; tak samo dostaje się służbom mundurowym, które są zaangażowane w prace na granicy z Białorusią podczas kryzysu. Ale nie to jest najważniejsze w nowym filmie Agnieszki Holland.

Ponury klimat "Zielonej granicy"

Zapowiadało się na klapę frekwencyjną, choć nie byłoby to zaskoczeniem, ponieważ do kina poszedłem w piątek na godz. 10.50, gdy większość ludzi jest jeszcze w pracy. Przed rozpoczęciem filmu "Zielona granica" zerkałem wokół siebie i liczyłem zebranych. Liczba powoli rosła, gdy gasły światła było może 40-50 osób, ale na koniec byłem już pod wrażeniem, że aż tylu chętnych znalazło się o tej porze w kinie, chociaż nie podejmuję się szacowania.

Czarno-biały obraz, bo taki jest cały film, tworzy od początku ponury klimat, który utwierdza widzów w tym, że nie będzie łatwo i przyjemnie przez najbliższe dwie i pół godziny seansu, choć zaczyna się powoli i trochę niemrawo. Głównymi bohaterami filmu, choć nie wiem czy to był zamysł twórców, jest kilkupokoleniowa rodzina uchodźców z Syrii, których poznajemy w samolocie lądującym na Białorusi. Uciekają przed wojną, z malutkimi dziećmi, a chcą dostać się do Szwecji, do Malmö. Najpierw muszą dostać się jednak do Unii Europejskiej. Idzie dobrze do czasu, gdy po zapłaceniu łapówki służbom białoruskim, po nielegalnym przejściu przez granicę, napotykają na swojej drodze polską Straż Graniczną.

Choć najpierw widać ludzką twarz funkcjonariuszy, najmniejsze dziecko bawi się z jednym z nich klaksonem auta, to za chwilę sytuacja diametralnie się zmienia. Rodzina jest ładowana na pakę dużego samochodu, na którym jest pełno innych uchodźców/imigrantów, którzy przez strażników nazywani są "turystami", "ciapakami'.


Ciemne i jasne punkty filmu Holland

To moment pewnego zwrotu w filmie, bo od tej pory uchodźcy przestają być ludźmi, a są gorącym kartoflem, który - dosłownie i w przenośni - jest przerzucany z powrotem na stronę białoruską. Jeśli film pokazuje złą twarz polskich strażników, to ci po stronie białoruskiej zachowują się jak zwierzęta.

Film jest podzielony na kilka części, w których bohaterami są różne grupy. Jedną z nich są strażnicy graniczni i komendant, który na odprawie jawi się jako człowiek pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości. Wtedy padają też wytyczne - że uchodźcy to nie są ludzie; są niebezpieczeństwem, a ministrowie Kamiński i Wąsik pokazywali znalezione u nich treści pedofilskie, więc ma nie być żadnych trupów, a jeśli jakiś się przytrafi, to ma zniknąć, co ostatecznie dzieje się w jednej ze scen, gdy znaleziona martwa kobieta jest przerzucona na stronę Białorusi. Mamy też obrazek znany z trailerów, w której jeden ze strażników podających spragnionemu uchodźcy termos z piciem, który w środku jest szklany, najpierw tłucze to szkło, aby mężczyzna zranił sobie przełyk. Wprost padają słowa, że to żywe pociski Putina i Łukaszenki, które wypożyczają dzieci, dmuchają im w oczy dymem, by te wyglądały na płaczące.

Być może celem jest zniechęcenie widza do obecnej władzy w Polsce, ale też wymowna jest scena, w której Julia (Maja Ostaszewska), terapeutka uzależnień, która mieszka od niedawna przy granicy i angażuje się w pomoc uchodźcom razem z aktywistami, chce pożyczyć auto od przyjaciółki (w tej roli Agata Kulesza), ale ta mówi: "Zawsze głosowałam na Platformę Obywatelską, chodziłam ze świeczką na protesty w obronie sądów, ale to jest dla mnie za dużo, mam rodzinę i chcę żyć".

Aktywiści to jasny punkt filmu Holland, bo ryzykują, poświęcają swój czas, bawią się w kotka i myszkę z mundurowymi, aby przechytrzyć policję i Straż Graniczną, w celu udzielenia pomocy uchodźcom. Chyba każdy w trakcie oglądania choć raz pomyślał, co zrobiłby w sytuacji członków rodzin, które odczuwają w trakcie produkcji strach, głód, pragnienie, zimno, ból. I chyba to jest najważniejsze dla Holland, żeby pokazać skrajne sytuacje, które mają obudzić w nas pokłady empatii, abyśmy w przyszłości zastanowili się, czy nie powinniśmy pomóc potrzebującym.

Czy warto obejrzeć "Zieloną granicę"?

Holland zostawia nas z refleksją, która musi pojawić się u każdego widza: dlaczego praca Straży Granicznej była tak skrajnie inna wobec różnych ludzi. Nie sposób nie zadać sobie tego pytania, gdy widzimy sytuację na granicy polsko-ukraińskiej, po inwazji Rosji na Ukrainę, jak polscy mundurowi noszą dzieci, udzielają informacji ich rodzicom, wskazują im drogę i otaczają opieką.

Czy warto obejrzeć film Holland? Zdecydowanie tak, bo sensem dobrej sztuki jest wywoływanie emocji i zmuszanie nas do myślenia, a to "Zielona granica" zapewnia. Poza tym jeśli chcemy dyskutować o filmie, choćby go krytykując, to warto żebyśmy mieli pełną wiedzę i argumenty.  

Marcin Dobski

(Na zdjęciu: Reżyser Agnieszka Holland (P) oraz aktorka Maja Ostaszewska (L) i reżyser Katarzyna Warzecha (P) podczas premiery filmu "Zielona Granica", fot. PAP/Piotr Nowak)

Czytaj także:

Marcin Dobski
Dziennikarz Salon24 Marcin Dobski
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura