I się porobiło. W naszym osiedlowym barze mlecznym jeden ze stałych klientów zrobił awanturę. Poszło o zupę tajską, ale tak naprawdę bar nagrabił sobie już wcześniej. Najpierw pojawiły się nudle bolońskie i nie schodziły z karty przez tydzień a potem przyszła ta zupa tajska. Tego było już za wiele.
- Jaka zupa tajska? Czemu nie ma mlecznej?
Sprzedawczyni serwująca posiłki była zaprawiona w bojach. Jak to z menelami w barze mlecznym. Tym razem jednak starszy gość był dobrze ubrany i miał okulary.
- A kto dziś je mleczną? Pan widzę prosto z peerelu.
- Jak wprowadziliście nudle bolońskie to już mnie korciło żeby zapytać: czemu nie ma nudli z białym serem?
- A kto to będzie jadł?
- Ja.
- A takich jak pan to już nie produkują.
- Nic pani nie wie o barach mlecznych, w ogóle się pani nie zna. Nie przyjda tu więcej a te fanaberie to se w rzić wciepnijcie!
Wyszedł trzaskając drzwiami.
Niedawno jeden z blogerów kulinarnych na naszym salonie zamieścił opis tworzenia falafeli. Wcześniej specjalizował się w tworzeniu uroczych dań, na przykład podgardla wieprzowego do krojenia na kromkę chleba, z krążkiem cebuli. Fotografował to ze wszystkich stron i serwował w niedzielne przedpołudnie, przed sumą. Innym razem boczki albo galaretki z nóżek. Aż tu nagle falafele w sobotni wieczór. Może obejrzał "Pokot" albo jakieś inne nieszczęście mu się przydarzyło? Nie wiadomo. Zobaczymy następną notkę.
Znajoma restauratorka zastanawia się nad zmianą nazwy restauracji z "Pod prosiakiem" na "Cukinia z bazylią". A znany bar "Pod Kasztanami" serwujący między Mikołowem a Tychami najlepsze w Polsce golonka wprowadził kartę dań i ukrył golonka na ostatniej pozycji.
Jak tak dalej pójdzie to galert na przystawkę i pieczyste na drugie będą serwować w namiotach albo jak pierwsi chrześcijanie będziemy się ukrywać w katakumbach.
Trzymałem już od jakiegoś czasu (w nerwowym oczekiwaniu) adres restauracji, do której chodzili rodowici wiedeńczycy, więc gdy tylko przytrafił mi się wyjazd służbowy do Wiednia to wziąłem ze sobą małżonkę i dzień wcześniej zawitaliśmy do hotelu. Wieczorem podekscytowani ruszyliśmy na kolację. Budynek przypominał mi siedzibę ochotniczej straży pożarnej na jakiejś naszej wsi. Kiedy otworzyliśmy drzwi kłęby dymu o mało nas nie przewróciły. Nie był to jednak pożar. Przy kilkunastu szczelnie wypełnionych stolikach siedziało towarzystwo niemiłosiernie kopcące papierochy. Przy pierwszym dwie matrony siedziały ze szklanymi lufkami z papierosami w towarzystwie białego wina, kiełbasek i kartofel salad. Na widok kelnera moja małżonka nieśmiało zapytała o pomieszczenie dla niepalących. Kelner się zdziwił i machnął od niechcenia ręką dając znać byśmy za nim poszli. Na końcu tej dużej sali, przypominającej wiejską tańcbudę, uchylił drzwi i wprowadził nas do niewielkiego pomieszczenia gdzie nie było nikogo i usadził nas przy jednym z czterech stolików. Dostaliśmy zwykłą kartkę papieru z wypisanymi kilkoma daniami i zostaliśmy sami.
Zjedliśmy znakomite matjasy na jabłkowo - kartoflano - musztardowym podkładzie a potem Wiener Schnitzel wielkości pizzy i zapiliśmy to litrową karafką białego domowego wina.
Zdarzenie to miało miejsce trzy lata temu, w międzyczasie znalazłem podobne miejsca w Czechach. Może podobne katakumby powstaną u nas?
A może to z nami jest coś nie tak? Może nie potrafimy dostosować się do nowej rzeczywistości? Może w tej epoce lodowcowej czas na takie dinozaury jak ja dobiegł końca? Jeszcze gdzieś w galicyjskich katakumbach coś pomaszkiecimy i popalimy, ale generalnie czas umierać.