Dzień po grillu to prawdziwa katastrofa. Nie dość, że czasem nie wiemy jak się zakończył, to jeszcze wizyta poranna w kuchni uzmysławia nam skalę upadku. Nie pomyte talerze i kieliszki, resztki sałatek i niedojedzone kiełbaski, karczki czy jakieś pół krupnioka lezącego na ekspresie do kawy. Czy może być coś gorszego? Może. Bo czasem jakiś gość przenocuje u was i trzeba się nim od rana zająć.
Amerykanie mają swój barbecue, a my grilla. Czym się to różni? Wszystkim i niczym, obie odpowiedzi są poprawne. W dniu po, umysł nie funkcjonuje najlepiej, na szczęście w tym bajzlu można też znaleźć jakieś niedopite lekarstwo na ociężałość umysłu. Więc już wam to wyjaśniam. W pierwszym tłumaczeniu "Przeminęło z wiatrem" słowo "barbecue" zostało zamienione na "barbekojza". Tak więc panowie zawodzili oczami za piękną Scarlett O'Harą na barbekojzie.
Gdyby zapytać Amerykanów o barbecue to dostaniemy różne odpowiedzi. Udajmy się na południe, gdzie barbecue powstał. Oznacza ono tam przygotowanie mięsa metodą pośrednią w niskiej temperaturze (110 - 120 stopni) przez kilkanaście godzin. Metoda pośrednia oznacza, że komora pieczenia jest niezależna od komory palenia, piecze się - my powiedzielibyśmy, że się wędzi na gorąco - na drewnie z dębu lub orzecha. Kucharz nastawia to wieczorem, wkłada zamarynowane duże kawałki mięsa w różnych przyprawach i sosach, które rzecz jasna stanowią jego tajemnicę, a jego pomocnik siedzi przy tym do rana, a nawet południa i dokłada drew pilnując temperatury. Kucharz wraca, otwiera lokal a na zapleczu trwa już "drapanie" świeżo wyjętego mięsa, które za chwilę ląduje na przekrojonej bułce z warzywami i sosami, a ludzie w kolejce ślinią się jak mój pies gdy siekam tatara.
Tak wygląda barbecue na południu, w Karolinie "drapią" łopatki wieprzowe a w Teksasie szponder wołowy. W innych stanach barbecue oznacza to co u nas grill, albo po prostu "imprezkę" pod gołym niebem z użyciem ognia i żaru. Aha, jeszcze jedno, w jednych stanach "drapią" a w innych "szarpią". Te sformułowania mogli by nam przybliżyć znawcy horrorów. Wiadomo , wampir jak rzeźnik, wie o co gra się toczy.
Wracam do swojej kuchni. Nic się nie zmieniło. Od pisania notek jeszcze nigdy nie wysprzątała się moja kuchnia. Takie dziwne zjawisko. A za chwilę goście wstaną. Jeszcze trochę lekarstwa i do roboty. Na ten cały ból istnienia mam jeden przepis. Przepis dzięki któremu za chwilę wszyscy wrócimy do - zachwianej grillem - homeostazy. Przepis nazywa się : "bigos wiosenny". Jest to danie niewinne, wystarczy młoda kapusta, coś tam z ogródka i resztki z grilla.
Siekamy młodą kapustę, zalewamy wodą i gotujemy, jeśli mamy w domu lub ogródku fasolkę szparagową, paprykę igołomską, kalafior albo jeszcze coś innego to wrzucamy i gotujemy razem przez dziesięć minut. W tym czasie przesmażamy cebulę na odrobinie tłuszczu i dorzucamy pokrojone w kawałki - jak do bigosu - resztki z grilla. Krupniok leżący na ekspresie się nie nadaje, ale cała reszta będzie za chwilę niezwykle pożądana. Przesmażamy krótko i odstawiamy. Z warzyw ugotowanych al dente odlewamy dwie trzecie wody. Do garnka z warzywami dorzucamy nasze mięsne towarzystwo i dokładamy jeszcze innych wiosennych ingrediencji, najlepiej z ogródka. Siekam liście rzodkiewki a korzeń w cienkie plasterki, koperek, dwa - trzy pomidory w kostkę, szczypior cebuli wg. fantazji kucharza, a ogórka gruntowego w plastry i dusimy to wszystko razem dalsze dziesięć minut na dość dużym ogniu, ciągle mieszając, by odparować nadmiar wody. Na koniec doprawiamy solą i pieprzem. Jedyną przyprawą dopuszczoną do wiosennego bigosu jest - oprócz soli i pieprzu - kminek. Dopuszczoną, ale nie nakazaną.
Kiedy zapach rozejdzie się po domu zapewniam, że wszyscy wstaną i zapytają co to takiego? Niby się wczoraj najedli, a tu proszę znowu są głodni. Homeostaza powraca.