W momencie kiedy u nas trwa przedstawienie z Bartoszem Arłukowiczem jako chłopcem do bicia (pewnie zasłużenie), a Sejm podnosi tak arcyważne dla kraju kwestie jak legalizacja związków partnerskich, w Davos na szczycie gospodarczym David Cameron zapowiedział referendum ws pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Szczyt w Davos mało kogo w Polsce obchodzi łącznie z samym premierem, który wypoczywa właśnie w szpitalu (proszę się na to nie oburzać, przyjeżdża do Sejmu na głosowania). Leszek Miller skwitował kurację Donalda Tuska w następujących sposób "mam nadzieję, że mimo iż ministrem zdrowia jest Bartosz Arłukowicz, pan premier otrzyma właściwą opiekę". Szyderczo i z polotem. Ale do rzeczy.
Jeszcze nie tak dawno temu, słuchałem Radosława Sikorskiego bredzącego coś o wskakiwaniu do pociągu eurozony "zanim ten odjedzie", a dzisiaj ważny europejski lider nie tylko stanowczo oświadcza, że jego kraj w eurostrefie się nie znajdzie, ale zapowiada poddanie decyzji wyborców samą kwestię pozostania w Unii Europejskiej. Wystąpienie Camerona miało charakter umiarkowany ale było małym politycznym majstersztykiem. W dyplomatycznym stylu, brytyjski premier dał jasno do zrozumienia, że jest zwolennikiem elastyczności w obrębie wspólnoty, oraz że wykorzystać należy różnorodność, bez duszenia jej. Pięć zasad Camerona dla UE to: konkurencyjność, elastyczność, władza zostaje w krajach, demokratyczna odpowiedzialność i sprawiedliwość. Lider konserwatystów opowiedział się też za redukcją zadłużenia państw oraz obniżeniem podatków od przedsiębiorstw. Słowem klasycznie liberalne podejście.
Rzecz jasna nie spodziewam się wielkiego entuzjazmu wśród eurofederastów po takim przedstawieniu sprawy, ale powiedzmy sobie szczerze, Angela Merkel Wielką Brytanię sobie już odpuściła przy okazji dyskusji na temat ratowania tonącej Grecji. Nie sądzę więc, że tego typu deklaracje robią na niej wrażenie. Poza tym, Niemcy, którym zawsze najbardziej na europrojekcie zależało, zdają się dostrzegać w końcu nastroje wśród własnych obywateli, a już ponad połowa Niemców chce powrotu waluty narodowej. Za chwilę będą domagali się od swoich przywódców tego, co zapowiedział Cameron, czyli referendum ws pozostania w Unii.
Najłatwiej jest wysnuć taką oto tezę, że eurofederaści z tym ratowaniem Grecji i kolejną transzą pomocową, po prostu przegrzali. A efektów od trzech lat nie widać. Jest oczywistym, że demokracja jako taka w końcu zwycięży, bo wielką pokusą dla lokalnych polityków poszczególnych krajów Unii, jest granie na eurosceptyczną nutę i zapowiadanie daleko idących zmian w europejskim projekcie, nadając tym samym większe uprawnienia krajom członkowskim, skoro głębsza integracja zawiodła. Tak będzie w Niemczech przy okazji najbliższych wyborów, tak już dzieje się w Wielkiej Brytanii, a co w Polsce? W Polsce największym poparciem wciąż cieszy się ugrupowanie opowiadające totalnie populistyczne europierdoły. Te może nie były jeszcze tak komiczne 5 lat temu, teraz jednak przyprawiają o rechot.
Te wesołe misie, którym nic nie jest w stanie zakłócić zimowego snu (ale czy tylko zimowego?), dalej bredzą o wskakiwaniu do jakiegoś pociągu mimo iż pociąg ledwie trzyma się na torach, a nastroje panujące w nim przypominają historię opisaną w kawałku Locomotive Breath Jethro Tull. Nie rozumiem jakim trzeba być matołem, żeby chcieć gdzieś wskakiwać, skoro już najwięksi szykują się do wyskoku ale z lokomotywy. Słuchajcie co mówią brytyjscy konserwatyści, oni właśnie obwieszczają półgębkiem koniec tego chorego projektu. Ciekawe jakich przekleństw użył po wystąpieniu Camerona Manuel Barroso.
Inne tematy w dziale Polityka