Maciej Eckardt Maciej Eckardt
510
BLOG

Opłakaliśmy już nasze drzewa, teraz posadzimy las

Maciej Eckardt Maciej Eckardt Wypadki Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Rozmowa z sołtysem Rytla Łukaszem Ossowskim.

Blisko rok temu przeszła nad Rytlem nawałnica, która w drastyczny sposób zniszczyła drzewostan. Jadąc do Rytla można poczuć się jak na planie jakiegoś filmu katastroficznego. Wszędzie kikuty drzew ciągnące się aż po horyzont. Koszmarny widok...


– To prawda. Rytel i okolica zmieniły się w sposób niewyobrażalny. Zniknęło otoczenie, w którym dorastaliśmy. Wokół Rytla huragan położył 12 tysięcy hektarów lasu. Każdego dnia oglądam leśne cmentarzysko i codziennie ono mną wstrząsa. Nie ma już świata, w którym dorastaliśmy i z tym nie mogę się pogodzić. Zresztą nikt tutaj nie może się z tym pogodzić. Las to było nasze życie.

Jak reagują dzisiaj mieszkańcy?

– Różnie. Wciąż to przeżywają. Dla wielu z nich, to osobista tragedia, bo byli związani z lasem, który ich żywił i zapewniał przysłowiowy dach nad głową. Dzisiaj ich podstawowe źródło utrzymania zniknęło. Ale radzą sobie. Wszyscy sobie radzimy, bo nawałnica kładąc lasy na szczęście nie położyła naszej sołeckiej solidarności. Okazało się, że jako sołectwo jesteśmy prawdziwą wspólnotą. W godzinie próby, daliśmy radę. Później zresztą też. Pomagamy sobie.

Rok temu przeszło nad wami tornado, trąba powietrzna, co to właściwie było?

– Pojęcia nie mam. Także specjaliści się nad tym głowią. Siła tego „czegoś” była tak potworna, że sędziwe drzewa były łamane jak zapałki lub okręcane wokół własnej osi. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Był to niewątpliwie splot różnych uwarunkowań atmosferycznych, które w jednym czasie na określonej przestrzeni nabrały tak niszczycielskiej dynamiki, że do dziś budzi ona dyskusję. Jedno wiem na pewno, lepiej żeby „to coś” drugi raz do nas nie przyszło.

Nie można było tego przewidzieć?

Ciężka sprawa. Wiem od leśników, że na kilka godzin przed nawałnicą zwierzęta wychodziły z lasu na otwartą przestrzeń. Drapieżniki i ich naturalne ofiary stały obok siebie. Ponoć był to niesamowity widok. Tylko zwierzęta wyczuły, że coś się zbliża. My, ludzie, nie. Nie zadziałał właściwie system ostrzegawczy. Bo że coś idzie przez Polskę i nabiera rozpędu było wiadomo. Monitorowali to i ostrzegali na bieżąco „łowcy burz”, ale nikt ich nie słuchał. W najbardziej newralgicznym momencie system się nie sprawdził. Ktoś do kogoś nie zadzwonił, bo akurat kończył pracę, ktoś nie odebrał maila, jednym słowem powiadamianie utknęło. A żywioł, jak wiemy, nie pracuje od 8.00 do 16.00. W nas uderzył o 22.35, o czym długo informował nasz zegar na wieży kościelnej, którego wskazówki na tej godzinie się właśnie zatrzymały.

Jak ucichło, to jaka była Pana pierwsza myśl?


– Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, pomimo ciemności, zobaczyliśmy inny świat. Wyglądało to makabrycznie. Wszędzie powalone drzewa, brak prądu, zanikająca łączność. Pierwsza myśli była oczywista i wiązała się z ludzkim życiem. Trzeba było sprawdzić, czy nikomu się nic nie stało. Przedzieraliśmy się przez kłębowisko drzew do wszystkich mieszkańców Rytla. Drogę, którą normalnie pokonuję w 5 minut, wtedy zabrała mi 1,5 godziny. Jednak do rana dotarliśmy do wszystkich w Rytlu. Najgorsze było to, że nie mieliśmy żadnej informacji o mieszkańcach z innych osad, szczególnie tych położonych w lasach. Kiedy o świcie zobaczyliśmy, co się stało z lasami, te obawy tylko się zwielokrotniły. Na szczęście Opatrzność nad nami  czuwała.

Co Panu utkwiło w pamięci z tamtego czasu?

– Nieustanny jazgot pił. Trwał wyścig z czasem, drogi były kompletnie nieprzejezdne. Trzeba było torować wśród drzew przepusty na tyle szerokie, żeby mogły przejechać służby ratunkowe. Zapamiętałem także przejmującą ciszę powalonego lasu. Nie było nic słychać, poza krakaniem kruków. To było upiorne. Koniecznie muszę wspomnieć o widoku pilarzy w kanale Brdy. Z piłami po pas w wodzie, za nimi kobiety i dzieci odbierające gałęzie, by jak najszybciej udrożnić kanał. Siedzieli w tej wodzie od rana do wieczora, w deszcz nie deszcz. Woda niebezpiecznie wzbierała, więc determinacja była niesamowita. Cały czas mam to przed oczami.

Rok temu cała Polska zobaczyła, jak wziął Pan sprawy w swoje ręce i zaczął organizować pomoc, ludzi…

– Byłem sołtysem, a mieszkańcy po coś mnie wybrali. Łaski nie robiłem, zresztą nie było czasu na długie zastanawianie. Ludzie czekali na pomoc. Pracowaliśmy jak w ulu. Każdy wiedział, co ma robić. Rano rozdzielaliśmy zadania. Szybko powołaliśmy społeczny komitet, który zaczął działać w ośrodku kultury, tam też był nasz sztab. Po pierwszym szoku szybko się ogarnęliśmy.

Ale to Pan skutecznie tym kierował

– Cieszę się, że tak pan myśli, ale nie byłem sam. Gdyby nie ludzie, z którymi wówczas blisko współpracowałem, niewiele by z tego wyszło. Ich zaangażowanie i ofiarność niesamowicie ułatwiały pracę, a proszę mi wierzyć, było wiele chwil ciężkich, o których nie będę wspominał. Nie jestem ze stali, znam swoje słabe strony, więc czasami było trudno. Na szczęście, jak wspomniałem, miałem wsparcie. Także żony, która również włączyła się w pracę naszego społecznego komitetu. Była niesamowita. To wszystko przypominało walkę w ringu. Dzień to była bokserska runda, po której wracało się obitym na noc do narożnika, czyli do domu, by złapać chwilę wytchnienia. Na szczęście ani razu razu nie byłem liczony (śmiech).

Od razu też ruszyła fala pomocy…

– Tak, to było niesamowite. Na drugi dzień mieliśmy już pierwszych wolontariuszy. Wielu  z nich przerwało urlopy, by nam pomagać. Brali piły i szli w teren. Ludzie zaczęli przywozić niezbędny sprzęt: piły spalinowe, paliwo, agregaty prądotwórcze, siekiery, peleryny, rękawice robocze. Przywozili też żywność i wodę. Mnóstwo wody, którą nieustannie wydawaliśmy. Na Facebooku dzięki naszym dwóm profilom, mogliśmy przekazywać informacje i koordynować pomoc. W sumie przez nasz sztab przewinęło się kilka tysięcy wolontariuszy. To było dla nas niesamowite doświadczenie. Z wdzięcznością wspominam też strażaków, harcerzy, leśników, pracowników ENEI… Wszyscy ścigali się z czasem. O wielu wolontariuszach niewiele wiemy. Byli jak dobre duchy. Przyjeżdżali, uzyskiwali niezbędne informacje w sztabie, szli w teren i już ich więcej nie widzieliśmy… Ale mamy ich wszystkich w sercach.

Wiele krytyki padło wówczas pod adresem rządu, wojska… Mieszkańcy mieli żal, że państwo zareagowało za późno


– Skala tego dramatu zaskoczyła wszystkich. Rząd nie był tu wyjątkiem, choć akurat on powinien być najmniej zaskoczony. Rzeczywiście, mieszkańcy nie byli, delikatnie mówiąc, zachwyceni początkową reakcją rządu. Padło wiele gorzkich słów od załamanych mieszkańców, którym na głowę zawalił się ich świat. To oczywiście nauka dla rządzących, by usprawnić procedury działania w takich okolicznościach. Po coś przecież państwo jest. Widziałem z bliska, jak działają jego struktury i mam na ten temat swoje przemyślenia, którymi chętnie się podzielę, jeśli ktoś będzie chciał posłuchać zwykłego sołtysa…

Nie jest pan już zwykłym sołtysem. Stał się Pan twarzą Rytla, docenił Pana Prezydent, różne organizacje, redakcje wielu gazet gazet…


– Zaraz po nawałnicy napisałem list do Andrzeja Dudy. Po nim mieliśmy długą rozmowę telefoniczną. Prezydent żywo interesował się tym, co robimy. Autentycznie był tym wszystkim przejęty, bo zna te tereny, gdyż tutaj bywał. Państwo, po kilku początkowych zgrzytach, też zaczęło wypełniać swoją rolę. Oczywiście zawsze można było pewne sprawy przeprowadzić lepiej, ale przypominam – to była bezprecedensowa sytuacja. A jeśli chodzi o gazety i docenienie, to traktuję to przede wszystkim, jako uznanie dla tych, którzy tworzyli wówczas drużynę niosącą pomoc. Od pilarzy i elektryków poczynając, na dziewczynach w sztabie i paniach kucharkach kończąc, bo dzięki tym ostatnim na wszystkich zawsze czekał ciepły posiłek, kanapki i gorąca kawa.

Zaskoczyła Pana skala pomocy?

– Totalnie. To było coś niesamowitego. Przyjeżdżali ludzie, zostawiali sprzęt, żywność, ubrania. Zareagowały firmy, organizacje, różne środowiska… Nie sposób wszystkich wymienić, a nie chciałbym kogoś pominąć. Była to naprawdę bardzo wielka pomoc. Od materialnej po prawną. Wzruszające były maskotki, które do sztabu przysyłały dzieci dla naszych maluchów w Rytlu. „Bo na pewno jest im smutno” i żeby „miały się do kogo przytulić”. To były bardzo osobiste misie i lalki, więc tym bardziej cenne. Często do maskotki był dołączany list pisany niewprawną rączką dziecka. Dziewczyny przy czymś takim ryczały. Nam, chłopom, zresztą też szkliły się oczy przy czymś takim. Wiele by mówić.

Czego nauczyła Pana nawałnica?

– Pokory wobec siły natury. Tej niszczycielskiej. Siła żywiołu potrafi być nieprawdopodobna. Człowiek staje wobec niej bezradny. Wtedy sprawdza się ludzka solidarność. My jej doświadczyliśmy. Dzięki niej daliśmy radę. W ludziach tkwi wielka siła. Aż dziw, że tyle ludzkiej dobrej siły potrafimy jako Polacy marnować.

Co dalej?

– Zasadzimy las. Opłakaliśmy nasze drzewa. Teraz posadzimy nowe. Potrzeba na to 240 milionów sadzonek. Damy radę. Sołectwo Rytel, to w końcu lasy. Pomału wraca tutaj życie. Śpiewają ptaki, nie ma już tej przejmującej ciszy. Natura pokazuje swoją drugą siłę. Siłę życia. Taki paradoks.

Nie ciągnie Pana do polityki, która momentami przypomina u nas nawałnicę?

– Nie, nie ciągnie. Moja polityka to moje sołectwo. Jako sołtys zbieram podatki, opłaty lokalne, doręczam ludziom decyzje. I to mi bardzo odpowiada. Uścisk dłoni, rozmowa przy sklepie, konkretna pomoc, bez oglądania się na to, jakie kto ma poglądy. Nasza polityka tutaj w porównaniu z tą na górze, to dwa różne światy. Niech każdy sprawdza się na swoim odcinku.

Rozmawiał Maciej Eckardt

Zobacz galerię zdjęć:

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości